Chyba trudno uczciwie stwierdzić, czy Sherlock Holmes popularniejszy był sto lat temu, czy jest teraz. Owszem, wówczas ograniczało się to do Wielkiej Brytanii i narastało w miarę przekładów. Dziś światowa popularność seriali i filmów rozprzestrzenia się błyskawicznie, ale Sherlock to po prostu Sherlock. Seriale są co prawda współczesne, seria filmów kinowych raczej bawi się erą wiktoriańską niż trzyma tamtych realiów, ale nie zmienia to faktu, że wszystko to tylko stymuluje czytelnictwo klasycznych powieści i opowiadań Conan Doyle'a. Inne media zresztą nie ustają – za chwilę po polsku pojawi się komiks z Sherlockiem Holmesem, do kin wejdzie fabuła o końcówce życia detektywa (w starego Holmesa wciela się Ian McKellen), ale i tak za każdym razem wracamy do książek. A fabuł Conan Doyle'a nie przybywa. Co nie znaczy, że nie przybywa fabuł książkowych z Sherlockiem. Wszak to już postać z domeny publicznej – dziś każdy sobie może napisać powieść z tą postacią. Ale tylko Anthony Horowitz robi to za zgodą i na prośbę spadkobierców oraz strażników dziedzictwa Conan Doyle'a. Horowitz to pisarz i telewizyjny scenarzysta, który już miał okazję udowodnić, że jest świetnym rzemieślnikiem i potrafi zarówno tworzyć własne światy (seria „Alex Rider”), jak i sprawnie poruszać się po cudzych (telewizyjne adaptacje historii o Herculesie Poirot czy scenariusze do „Morderstw w Midsomer”). Pierwsze literackie podejście do Sherlocka miało miejsce kilka lat temu – powieść „Dom jedwabny” zebrała świetne recenzje; była chwalona zwłaszcza za idealne połączenie stylu Conan Doyle'a z dzisiejszymi wymaganiami wobec prozy popularnej. Czyli było w formie zarówno klasycznie, jak i nowocześnie. Również intryga dorównywała najlepszym holmesowskim zagadkom. I oto druga wizyta Horowitza w uniwersum Sherlocka - "Moriarty". Jeszcze ciekawsza i jeszcze lepsza. Tym bardziej że już na początku pisarz postawił sobie bardzo wymagające warunki startowe – oto sherlockowa powieść bez Sherlocka. Bo zginął. To znaczy, my, fani Conan Doyle'a, wiemy, że nie zginął, że tylko znika na kilka lat, ale bohaterowie są przekonani, że Sherlock i Moriarty po epickim pojedynku zginęli w Szwajcarii. Detektywami w tej powieści są więc: jeden z policjantów ze Scotland Yardu, który uważa się za dziedzica Holmesa (swoją drogą, istnym cacuszkiem jest scena narady londyńskich policjantów, których nazwiska w większości znamy z prozy Conan Doyle'a. Niby przeżywają stratę, by w miarę rozmowy wyrażać coraz większą radość ze śmierci detektywa, który ich po wielokroć ośmieszył) i nieznany nikomu wcześniej agent Pinkertona, który przybył tu w pościgu za amerykańskimi gangsterami. Skąd więc w tytule Moriarty? Bo to o schedę po nim walczą przybyli zza Oceanu gangsterzy, którzy swą brutalnością i bezwzględnością terroryzują miasto. Czytaj również: Powieść „Dying Light. Aleja koszmarów” w marcu I tu skończmy aluzje do treści tej powieści. Im mniej o niej wiecie, tym lepiej będziecie się bawić i tym częściej Horowitz Was zaskoczy. Jeśli więc lubicie klasyczne opowieści Conan Doyle'a, "Moriarty" to właśnie coś dla Was. Świetnie wystylizowana, a równocześnie nad wyraz nowocześnie opowiedziana historia, w której nie znajdziecie Sherlocka Holmesa, ale jego duch pięknie unosi się nad opisywanym tu Londynem z końcówki XIX wieku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj