Świat Mortal Kombat jest intrygujący, klimatyczny i bardzo bogaty. Każdy, kto zna gry wie, że to coś więcej niż tylko krwawe fatality i walki, bo to tylko dodatki kształtujące walory rozrywkowe. Charyzmatyczne postacie i opowiadanie historii poprzez walki to coś, co cenię w ostatnich grach. To też coś, czego twórcy filmu Mortal Kombat kompletnie nie rozumieją. Mam wrażenie, że ich interpretacja tego, co czyni ten świat ciekawym i wartym kinowego ekranu, była kompletnie odmienna od tego, co myślą wszyscy inni. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że wiedzą, w jakiej piaskownicy się bawią, więc nie brak nawiązań, smaczków czy easter eggów. Jednocześnie tak bardzo zafiksowali się na bezmyślnym wprowadzaniu fatality, że stają się jedynie przykrą karykaturą wielkości tej franczyzy i dowodem na to, że wysoka kategoria wiekowa nie ma żadnego wpływu na jakość filmu. Paul W.S. Anderson mógł być krytykowany w latach 90. za brak krwi i fatality w tamtej wersji Mortal Kombat, ale był on w stanie uchwycić klimat i esencję tego, co czyni tę franczyzę unikalną  i rozrywkową. Twórcy wersji z 2021 roku ponoszą w tym aspekcie kompletną porażkę. Przede wszystkim został tutaj popełniony typowy i znany od lat błąd, jaki Hollywood powtarza zbyt często: skupiono się bardziej na wprowadzaniu do sequela, niż na budowie świata, walorach rozrywkowych czy dobrym przedstawieniu postaci. To budzi niesmak, bo sama historia adaptacji gry nie oferuje nic wywołującego choćby odrobinę zainteresowania i przede wszystkim emocji. Dostajemy puste frazesy o turnieju, w którym ważą się losy ludzkości, ale reżyser tak nieumiejętnie kształtuje fabułę, że nigdy nie da się tego odczuć. A to determinuje totalne wypranie Mortal Kombat z jakichkolwiek emocji. Brak reżyserskiego doświadczenia zadbało też o tak szybkie tempo, że nie da się ani zaznajomić z postaciami, ani wejść w jakikolwiek sposób w budowaną historię. Pełny metraż to nie reklamówka i rządzą tutaj istotne zasady ekspozycji i budowy narracji, które nie zostały respektowane przez reżysera. Gdyby sceny akcji to ratowały, można byłoby przymknąć na to oko, ale ta kwestia jest jeszcze bardziej problematyczna, o czym napiszę później.
fot. Boss Logic
+37 więcej
Tworzenie filmowego świata bazującego na tak bogatym pierwowzorze to przykład fuszerki, braku kreatywności i pomysłu. Przez to też film nie ma żadnej tożsamości, charakteru czy stylu. Staje się nijakim popisem marnowania potencjału. To coś, czego nie możemy powiedzieć o Mortal Kombat z 1995 roku, bo pomimo swoich wad ta kultowa produkcja ma wizualny styl, a przeniesienie akcji do mrocznych Zaświatów pokazało trafne pomysły. Wszystko tam było "jakieś". W nowym filmie nie widzę totalnie żadnej wizji - zwłaszcza w kreacji wspomnianych Zaświatów, które są pustym miejscem z jakimiś pojedynczymi komputerowo generowanymi rzeczami w tle. To wszystko ma wpływ na korzystanie z mitologii Mortal Kombat oraz na zachowanie i role postaci. Raiden jest nudnym statystą, który nie wykorzystuje talentu Tadanobu Asano, Shang-Tsung nie ma nic ciekawego do roboty, a porównanie do Tagawy wypada jedynie niekorzystnie dla Chin Chana, a Cole Young w wykonaniu Lewisa Tana to postać nudna, zbyteczna, fatalnie zagrana i pozbawiona jakiejś ikry, Większość tych protagonistów nawet nie stała obok growych odpowiedników (porównania do filmu z 1995 wypadają niekorzystnie dla prawie każdego), tak jak twórcy do końca nie rozumieli ich charakteru i tego, co czyni ich ciekawymi. Na przykładzie Kung Lao czy Liu Kanga - obaj w pewien sposób zawsze byli osadzeni w stereotypie. W filmie, pomimo starań aktorów, są nijacy i trudno dostrzec w nich tych charyzmatycznych bohaterów. Najgorzej wypada jednak Sonya Blade, która ponownie została obsadzona przez aktorkę bez żadnych umiejętności w sztukach walki, więc jej sceny akcji wypadają sztucznie, bo odtwarzanie choreografii jest drewniane i pozbawione płynności. Ten Mortal Kombat ma jednak jasne punkty w osobach Scorpiona oraz Sub-Zero. Przypuszczam, że trzeba byłoby się naprawdę natrudzić, by te kultowe postacie - nawet w nowej wizji - przedstawić fatalnie. Odpowiednio Hiroyuki Sanada oraz Joe Taslim tworzą postacie ociekające charyzmą, efektywne na ekranie i sprawdzające się w scenach akcji. To właśnie początkowy prolog w feudalnej Japonii to najlepszy moment tego filmu, który wiele obiecuje, ale nigdy z tej obietnicy się nie wywiązuje. To też jedyne sceny z klimatem, emocjami i napięciem. Rywalizacja obu kultowych postaci zawsze dobrze napędzała Mortal Kombat, więc tym bardziej rozczarowujące jest, że wbrew zapowiedziom, nie jest ona w centrum tej historii. Scorpion potem powraca dopiero na samym końcu w finałowej walce z Sub-Zero, którą widzieliśmy w zwiastunie, więc to też pokazuje, jak bardzo twórcy nie rozumieją tego, co tutaj działa najlepiej. Animacja Mortal Kombat Legends: Scorpion's Revenge świetnie pokazała, jak uczynienie ze Scorpiona protagonisty może dać prostą, klimatyczną i trafną rozrywkę. Oczywiście, nie chodzi mi o powtarzanie fabuły animacji, ale każdy, kto obejrzy ten aktorski film, pewnie zgodzi się, że są tutaj przesłanki do o wiele lepszego wykorzystania postaci kosztem nudnego Cole'a Younga i spółki. Jednak na tle tych wszystkich wad i zalet w kontekście protagonistów i antagonistów (notabene kiepsko wybrane postacie zostały totalnie zmarnowane jako mięso armatnie, a kwestia Goro to karygodny festiwal złych decyzji), jest coś, co się naprawdę pozytywnie wyróżnia i jest wielką niespodzianką. Nie spodziewałem się, że znany głównie z komedii Josh Lawson będzie dobry jak Kano, ale okazuje się on idealnie dopasowany. Zabawny, z rubasznym poczuciem humoru i bezpardonowe puentujący wiele filmowych głupot. To naprawdę wyszło, bo uchwyciło niuanse tego, jaki Kano powinien być bez wchodzenia na rejony walk. Twórcy zapowiadali najlepsze walki, jakie kiedykolwiek widzieliśmy na ekranie. Te słowa możemy wsadzić pomiędzy bajki, bo albo na planie wyglądało to zupełnie inaczej, albo osoby odpowiedzialne za ten film nie widziały dobrego kina kopanego z Azji, czy nawet ustalającej trendy w Hollywood trylogii przygód Johna Wicka. Starcia nie są dobrze wykorzystane fabularnie, więc nie ma tu mowy o spełnieniu podstawowe zasady kina kopanego, w którym opowiadamy historie poprzez walkę. One nic nam nie mówią o fabule, a tym bardziej o bohaterach, bo nawet jeśli w wyniku dość niedorzecznego i niepotrzebnego wątku z odkrywaniem supermocy, następuje w nich jakaś minimalna ewolucja, niewiele ona wnosi do tworzenia więzi z widzem. Pod kątem czysto realizacyjnym w większości dostajemy kiepską prace kamery, która nie jest zainteresowana dobrym ukazaniem walczących i - co najgorsze oraz sprzeczne ze współczesnym trendem - są one dynamicznie pocięte. Nie mamy więc dłuższych ujęć, pozwalających obserwować walczących, bo ktoś w ekipie nadal uważa, że częste cięcia w walkach dodają dynamiki, Najpewniej to wina reżysera-debiutanta wywodzącego się z tworzenia reklam, który totalnie nie rozumie gatunku i nie wie, jak dobrze kręcić takie sceny. A gdy obecnie na ekranie widzimy pojedynki nakręcone tak nudno, nieciekawie i bez emocji, to trudno tym się ekscytować. Pod kątem choreografii jest lepiej, bo twórcy wiedzieli, jak naturalnie wpleść w nią różne ciosy znane z gier, więc ten miks sprawdza się i daje oczekiwane rezultaty. Cóż z tego, skoro nie ma w tym za grosz efekciarstwa, dynamiki czy nawet umiejętności w sztukach walki, które można byłoby podziwiać? Sprawiają one wrażenie koniecznego zła, które ma doprowadzić do fatality, bo to jest najważniejsze dla twórców tego filmu. Walka Younga z Goro woła o pomstę do nieba, za to, co "fani" stojący za sterami tego widowiska zrobili z kultowego czterorękiego antagonisty. Na tym tle wyróżniają się wspomniane sceny z feudalnej Japonii oraz walka Scorpiona z Sub-Zero z końcówki, ale to też nie stoi na oczekiwanym wysokim poziomie. Jasne, w tym przynajmniej jest jakiś klimat i pazur, ale wciąż złe podejście do czysto filmowej realizacji walk jest tak samo złe, jak w całym Mortal Kombat. Porównując po raz kolejny do wersji z 1995 roku, to jest jak niebo a ziemia. Tam mamy umiejętności, emocje i klimat połączony z o wiele lepszym montażem i pracą kamery. Tutaj mamy słownikową definicję przeciętności, która pomimo kilku wyróżniających się momentów jest marnowaniem potencjału. A przecież zrobienie dobrych walk nie jest tak trudne ani kosztowne. Trzeba tylko wiedzieć, jak to dobrze nakręcić i dlatego przeważnie najlepsze sceny akcji mają filmy reżyserowane przez byłych kaskaderów, a filmowcy pokroju Simona McQuoida to relikt przeszłości, który powinien zniknąć z kina, bo to podejście jest nudne i przestarzałe. Mortal Kombat to fatalny film, który nie spełnia obietnicy bycia przynajmniej przyzwoitym kinem akcji. Pomimo kilku zaakcentowanych zalet to rozczarowanie nie warte obejrzenia, bo na tle pierwszej, bynajmniej niedoskonałej adaptacji, to wygląda jak polski Wiedźmin na tle netflixowego. Zwłaszcza że wszystko, co najlepsze, twórcy wykorzystali w sprawnie prowadzonej promocji.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj