Zawieram z wami przymierze, tak iż nigdy już nie zostanie zgładzona wodami potopu żadna istota żywa i już nigdy nie będzie potopu niszczącego ziemię. Boska obietnica z Księgi Rodzaju skierowana jest do Noego - bohatera poprzedniego filmu Darrena Aronofsky’ego. Tym razem po przeżyciu Wielkiego Potopu ludzie mogli dalej żyć pod boskim nadzorem, a wielki eksperyment - zwany Ziemią - wszedł w kolejną fazę realizacji. Jednak ten wers dosadniej odnosi się do najnowszego filmu amerykańskiego twórcy. Oto pierwsza scena Mother!: On (Javier Bardem) mocuje piękny kryształ w sercu swojego niegdyś spalonego domu. Dzięki niemu posiadłość na nowo odzyskuje swoją dawną świetność, ściany rodzą się na nowo z popiołów, a w sypialni pojawia się Ona (Jennifer Lawrence), która tuż po przebudzeniu z utęsknieniem wypatruje swojego kochanka. Rozpoczyna się kolejny cykl, metafora jak się patrzy! Nim Aronofsky (Pi, Czarny łabędź) wróci na biblijny szlak, wpierw zgotuje bohaterom piekło. W domu głównych postaci pojawiają się niezapowiedziani przybysze – Mężczyzna (Ed Harris) i Kobieta (Michelle Pfeiffer). On przyjmuje ich z ochotą – jest cierpiącym, szukającym inspiracji twórcą, a nowe historie, nowi ludzie, nowe doświadczenia mają pomóc mu w przełamaniu artystycznej blokady. Jednak Matka nie jest zadowolona z takiego towarzystwa  – zaczynają traktować własnoręcznie odbudowywany Dom jak swój, a gdy zjawia się jeszcze większa liczba gości, jej oczko w głowie zaczyna podupadać. Analogii widzowie doszukują się sami. Aronofsky’emu udaje się wybornie ukryć te banały pod płaszczem filmu grozy - trochę tu Funny Games Michaela Hanekego, trochę Wstrętu Polańskiego. Jednak bez problemu można dostrzec typowe tematy dla reżysera Zapaśnika, takie jak powolne popadanie w obłęd, walka bohatera z nierównymi i nieznanymi siłami, które budują podstawowy konflikt w mother! Gdy większości jego bohaterów przynajmniej wydawało się, że potrafią stanąć do równego pojedynku, bohaterka Jennifer Lawrence jest skazana na porażkę od samego początku. To także nowość w filmografii tej aktorki – Ona jest zarówno krucha i bezbronna, jak i nieugięta. Przez cały film kroczymy za nią wraz z kamerą, skupiając wzrok na niej lub podążając za jej spojrzeniem i obserwując postępującą w Domu dekadencję. Problem rozpoczyna się wtedy, gdy Aronofsky podgrzewa atmosferę i zdziera tapetę thrillera o mentalnym i fizycznym osaczeniu, a gołe ściany domu stają się świadkami narastającej (zaznaczyć trzeba – dosłownej) Apokalipsy. Wtedy ponury realizm ustępuje miejsca surrealizmowi. Kolejne kłody rzucane pod nogi przez reżysera mogą w ostateczności stać się - dla niektórych widzów - przeszkodami nie do przeskoczenia. Mimo że oprawa techniczna (wybitna „ścieżka dźwiękowa”, którą stanowią wyłącznie dźwięki Domu oraz niesamowita praca kamery Matthew Libatique) jest godna podziwu i może sprawiać przyjemność, to trzeba szczerych chęci, by nie pomylić kiczu z odważnym narracyjnym eksperymentem. Aronofsky balansuje na tej granicy w bardzo niebezpieczny sposób, ale z drugiej strony, kto inny mógłby się podjąć tego zadania? Twórca Requiem dla snu od zawsze wyznaczał granice autorskiego kina mainstreamowego (choćby przy niepopularnym Źródle), a mother! to z pewnością jego najbardziej radykalne dzieło. „Tak właśnie umiera kino!” – usłyszałem krzyk podczas festiwalowego seansu. Przywitane zostało ono pokrzykiwaniami, śmiechem i oklaskami. Jeśli kino miałoby umrzeć w taki sposób, nie miałbym nic przeciwko temu. Ktoś najwyraźniej jednak nie wyłapał analogii. Oznacza ona bowiem, że awangarda (nawet w wykonaniu tak mainstreamowego, choć wycofanego reżysera) może zrodzić jeszcze ciekawszą sztukę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj