Mowa ptaków to kinowe doświadczenie, którego polskie poletko X Muzy potrzebowało jak kania dżdżu. Mamy tu bowiem do czynienia z filmową korespondencją, którą wracający na wielki ekran po 10 latach Xawery Żuławski prowadzi jednocześnie ze zmarłym już ojcem i zarazem autorem scenariusza, Andrzejem, Polską i Polakami, wizją procesu twórczego, rozumianą kompleksowo sztuką i całym szeregiem innych czynników. Nie, nie jest to opowieść łatwa w odbiorze; wymyka się jakimkolwiek próbom kategoryzacji poznawczej i wprowadzaniu jednej perspektywy interpretacyjnej. Potraktujmy ją raczej na zasadzie matrioszki, gdzie odkrycie jednego aspektu historii prowadzi do następnego. Dzieło to przedziwne - nasycone nostalgią, ale i narracyjnie rozładowywane olbrzymimi pokładami wewnętrznego gniewu bohaterów. Wprowadzające jakąś bliżej nieopisaną tęsknotę za przeszłością, lecz również stanowiące doskonałą diagnozę teraźniejszości. Przerysowana podniosłość idzie tu ramię w ramię z groteską, a hołdy wchodzą w osobliwy mezalians z przestrogami. Dlaczego więc to obraz tak potrzebny? Ponieważ zza tego ekranowego tanga paradoksów i kontrapunktów wyłania się reżyser, który ma sporo do powiedzenia i o sobie, i o nas samych. W naszą świadomość wchodzi jak taran, na pohybel wszystkiemu i wszystkim. Nie odmówisz mu w tym szczerości i pasji; w końcu na artystycznym sztandarze twórcy odnajdziemy także oblicze jego ojca. W rodzimym kinie nikt od dawna nie wwiercał się w duszę tak pięknie, jak zrobił to właśnie Xawery Żuławski.  Puryści światopoglądowi chcieli przypiąć Mowie ptaków ideologiczną łatkę jeszcze przed jej oficjalną premierą. Na tym świecie nie ma nic groźniejszego od nieustannego wybudzania apoteozy strachu; drzemiące w nas lęki można ukierunkować tak, by uczynić z nich efektywne paliwo wyborcze. Sęk w tym, że scenariusz Andrzeja Żuławskiego jest uniwersalny do tego stopnia, iż działa niejako poza czasem - sprawdziłby się równie dobrze w okresie rządów innej partii. Co więcej, młodszemu z Żuławskich zupełnie nie chodzi o to, by z pomocą politycznego scyzoryka rzucać się na Polskę czy Polaków. Już w pierwszej sekwencji Ludwik (Sebastian Pawlak), nauczyciel historii, powie licealistom, że chrzest z rąk niemieckich przyczynił się do upadku naszego kraju. Rozgorączkowani, choć jednocześnie jawiący się jak wydrenowani z myślenia uczniowie, wyzywając go od "Żyda", podchodzą w kierunku katedry, by później prowadzącemu lekcję założyć kubeł na głowę. Na odsiecz z nożem w dłoni rusza etyk i polonista Marian (Sebastian Fabijański). Cała sytuacja, podobnie jak każda inna w tej historii, nie jest politycznym wiecem tudzież przepychanką. Reżysera znacznie bardziej interesują stosunki społeczne; jeśli już posiłkuje się odwołaniami do narodowców, patriotycznych marszów, pozycji Kościoła czy PRL-u, to wyłącznie po to, by nakreślić pełny pejzaż współczesnej Polski. Nie dzieli rodaków na tych "złych" czy "dobrych", nie opowiada się po którejkolwiek ze stron politycznego sporu. Młody Żuławski wchodzi po prostu między ludzi, przygląda się im, pokazuje, jak zmieniająca się rzeczywistość wpływa na ich codzienność. Prawdziwe, choć jednocześnie podlane groteską życie w świecie twórcy rozgrywa się więc na ulicy, w domach, na przejściach dla pieszych. Głos reżysera sam w sobie nie jest kategoryczny; radykalna jest tu całość eksperymentu, którym się z nami podzielił. 
fot. Velvet Spoon
Marian, protagonista opowieści, zostaje ostatecznie ze szkoły zwolniony; walnie przyczynia się do tego ksiądz, który dosłownie chwilę wcześniej hołubił się tym, iż na katechezie gromadzi znacznie więcej uczniów niż jego kolega po fachu na lekcji etyki. Główny bohater, prywatnie niespełniony pisarz, rusza w pogoń za straconym czasem. Wraz z bratem, kompozytorem Józefem (Eryk Kulm), postanawia stworzyć przebój muzyczny, coraz mocniej okazując również zainteresowanie innymi dziedzinami sztuki, z kinem na czele. Sytuacja finansowa Józefa jest jednak nie do pozazdroszczenia; to dlatego jego partnerka, Ania (Jaśmina Polak), musi zatrudnić się jako pomoc domowa u dyrektora banku (Borys Szyc), gdzie solidnie da się jej we znaki jego ciężarna żona (Marta Żmuda Trzebiatowska). W świecie Mariana również pojawiają się nowe postacie - kwiaciarka Maria (Żaneta Palica) czy rozkochana w X Muzie uczennica (Katarzyna Chojnacka). Koniec końców bracia trafiają do domu swojego ojca, Gustawa (Daniel Olbrychski).  Przytoczenie powyższego opisu fabuły ma jedynie charakter poglądowy. Znacznie więcej o prawdziwych zamiarach reżysera powie nam scena otwierająca, w której nakładają się na siebie najpierw twarze Andrzeja i Xawerego Żuławskich, później zaś tego ostatniego i Sebastiana Fabijańskiego. Główny bohater na poziomie symbolicznym ma więc uosabiać twórcę, przy czym nie liczcie na wykład z jego życia - ramy historii ustawił przecież zmarły ojciec, wybitny filmowiec, który kilka miesięcy przed swoją śmiercią podarował synowi scenariusz. Największą sztuczką autora i jednocześnie jedną z najmocniejszych stron produkcji jest sposób, w jaki odwrócił on perspektywę. Choć śledzimy losy Mariana, wszechobecny jest tu duch Andrzeja Żuławskiego, będącego paradoksalnie siłą napędową ekranowych wydarzeń. Siłą nieujarzmioną, którą Xawery próbuje, ale nigdy do końca nie przeniknie. W Mowie ptaków spotykają się ich dwie wizje tak kina, jak i życia. To swoisty hołd czy pisanie listu miłosnego do spuścizny pozostawionej przez ojca. By taki zabieg się udał, reżyser raz po raz zmienia się w - nomen omen - szamana, który zaczyna zaklinać tańczące tu na granicy jawy i snu mary. W filmie znajdziemy więc powidoki wyreżyserowanych przez Andrzeja Żuławskiego Diabła, Opętania czy Trzeciej części nocy, które przychodzą albo jako konkretne sceny, albo unosząca się nad Mową ptaków atmosfera. Im bliżej finału, tym ta ostatnia będzie coraz częściej dawała o sobie znać; fabuła zacznie ustępować miejsca ekstatycznemu uniesieniu, a narracyjna anarchia dyktować widzowi reguły gry. Brzmi nazbyt skomplikowanie? Nie porzucajcie nadziei - zrozumieć w pełni twórcę Szamanki próbowało przez lata wielu, jednak chyba nikt nie był temu tak bliski, jak Xawery Żuławski w swoim najnowszym filmie. Ojciec i syn. Dwa bieguny, lecz wciąż ta sama opowieść.  Tytułowa Mowa ptaków zostaje zaklęta w przepięknej symbolice - chodzi tu po prostu o wielogłos; w kakofonii dźwięków jedne słyszymy lepiej, inne gorzej, czasami zapamiętujemy je też zupełnie inaczej, niż w rzeczywistości brzmiały. Reżyser wydobywa z niej nie tylko ostatnią pieśń ojca (wspólny utwór Mariana i Józefa to prawdziwa historia z życia Andrzeja Żuławskiego i kompozytora Andrzeja Korzyńskiego), ale i stara się odnaleźć jakąś obiektywną prawdę o współczesnej Polsce. Ogromne znaczenie w tym kontekście ma warstwa semantyczna; bohaterowie mówią nie tyle jedną mową, a raczej językami. Przeinaczają słowa, podniosłe zwroty patriotyczne i religijne mieszają się tu z młodzieżowym slangiem, a na ekranie postępuje gra w skojarzenia, choćby wtedy, gdy "Konin" zostaje podsumowany stosunkiem do jedzenia "koniny". Słyszymy, ale nie do końca się słuchamy - zdają się mówić Żuławscy, ustawiając się w swoim manifeście na niemożliwej do jednoznacznego określenia pozycji. Protestują przeciwko fałszowi, na który odpowiedzią jest tylko słowo "nie", biorą się za bary z twórczą niemocą, co uosabia Marian, dzielą się gorzką prawdą o nas samych, a to wszystko serwują nam jak rasowi kuglarze, którzy bawią się konwencjami i stylistyką, rozpościerając je przy pomocy ekranowego chaosu o potężnej mocy sprawczej. Takie podejście może irytować niektórych widzów; przekłada się też na szarpane tempo akcji i coś, co moglibyśmy określić mianem fabularnej pustki - jedne sekwencje jaśnieją, obok innych przechodzimy obojętnie. Z drugiej jednak strony, gdyby młody Żuławski szedł na kompromisy, wartość artystyczna jego dzieła byłaby znikoma. Mowa ptaków to w końcu uniwersalna opowieść o człowieku. Jest, jak wypowiedzą bohaterowie, "miską odchodów"? Czy "człowiek - to brzmi dumnie"? Ot, sztuka w najczystszej postaci. W jej ramach czasem trzeba dać sobie po pysku, by wyrwać oponenta z letargu tudzież wyłożyć mu swoje racje. Reżyser uderza więc mocno. I chwała mu za to.  Sfera wizualna filmu niewyobrażalnie przytłacza, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Współpracujący z Andrzejem Żuławskim operator Andrzej Jaroszewicz przywiódł na plan kinowe spojrzenie ojca reżysera. "Staremu by się to podobało" albo "Tutaj spier..." - instruował młodego twórcę. 81-letni autor zdjęć do spółki z Marianem Prokopem wznoszą się na artystyczne wyżyny. Kamera tańczy więc wokół bohaterów, raz po raz zmieniając perspektywę, jakbyśmy właśnie uczestniczyli w wykładzie z francuskiej Nowej Fali i duńskiej Dogmy jednocześnie. Obaj operatorzy umiejętnie tasują też soczewkami, jaskrawe barwy kontrastują z ekranową szarzyzną. Świetnie poradził sobie również Korzyński, który w ścieżce dźwiękowej postawił przede wszystkim na nostalgiczne tony - ważne jest jednak, w jaki sposób ogrywa je na ekranie Żuławski, umiejscawiając je choćby w sekwencjach z zupełnie niesentymentalnym przekazem. Wisienką na torcie staje się koncert członków obsady - absolutnie każdego, bez wyjątku. Fabijański w roli głównego bohatera czasami przechodzi sam siebie; nie tyle gra on Mariana, co momentami nim się staje. Jego postać ma charyzmę i zarazem niepokój wewnętrzny. Aktor szarżuje do granic, jednak w tym przypadku nie jest to żadną wadą. Wtórują mu bowiem jego koledzy i koleżanki po fachu, a mi osobiście chyba najbardziej przypadła do gustu drugoplanowa rola Żmudy Trzebiatowskiej jako żony bankiera Jakubca. Jej interpretacja postaci i sugestywna gra ciałem sprawiają, że aktorka prawdopodobnie właśnie stworzyła swoje ekranowe opus magnum. Także młodszym odtwórcom ról należą się wielkie słowa uznania.  Motywem przewodnim w wielu filmach Andrzeja Żuławskiego było zło i jego natura. Jest ono także obecne w Mowie ptaków, jednak reżyser produkcji postanawia z nim na mniej lub bardziej dosłownym poziomie walczyć i z tego starcia wychodzi z tarczą. Twórca przypomina nam bowiem o rzeczywistości, która nie tak znowu bezpowrotnie przeminęła - o Tołstoju, Fordzie, Polańskim i każdym przejawie inteligencji, który pod naporem zakłamania, cynizmu i całego spektrum radykalizmu jest zmuszony zejść do okopów, lecz wciąż trwa. W świecie Żuławskich, choć to raczej post scriptum dopisane wyłącznie przez Xawerego, nawet nad grobem można wykonać triumfalny taniec - zło więc nie dobrem, a transowym doświadczeniem zwyciężyć. Mowa ptaków, mowa duchów, mowa ludzi. Tak, to z pewnością produkcja, która podzieli widzów w odbiorze. Zniechęci, będzie frustrować, ale też zmusi do myślenia. Nie zmienia to faktu, że Xawery Żuławski doskonale rozumie dzisiejszą Polskę. Najważniejsze pytanie brzmi, czy dzisiejsza Polska zrozumie jego?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj