New X-Men: Planeta X to finał wielkiej sagi o mutantach autorstwa Granta Morrisona. Niestety, konkluzja nie trzyma poziomu wcześniejszych przygód superbohaterów.
Twórczość Granta Morrisona ma wiele oblicz. Artysta jest zarówno mistrzem narracyjnych subtelności, metafor i parabol, jak i specjalistą od rozbuchanych fabuł przepełnionych dziesiątkami superbohaterskich klisz. Gdy scenarzysta uruchamia swoją nieograniczoną wyobraźnię i pozwala opowieściom płynąć w dziwacznych i fantazyjnych kierunkach, na kartach komiksów zaczynają dominować efektowne wybuchy, niekończące się mordobicia i niesamowite superbohaterskie indywidua. Taka jest właśnie Planeta X, a konkretnie druga połowa komiksu. Grant Morrison rozkręca się do maksimum, a wcześniej rozpoczęta opowieść traci filmowy sznyt i narracyjną finezję. Jest post apokaliptycznie, spektakularnie i epicko. Jednak czy na tyle ciekawie, by stanowić satysfakcjonujące domknięcie jednej z najlepszych historii o X-Men?
Zanim w drugiej połowie komiksu, Grant Morrison przeniesie nas 150 lat w przyszłość, dostajemy jedną z najbardziej zadziwiających komiksowych wolt. Okazuje się, że Xorn – buddysta i pacyfista o wielkiej mocy, jest w rzeczywistości śmiertelnie niebezpiecznym adwersarzem X-Men. Magneto zrzuca dziwaczny hełm i pokazuje swoją prawdziwą twarz. Po latach ten fabularny zwrot akcji nie robi już takiego wrażenia, bo większość miłośników Marvela jest z nim zaznajomiona. Dwadzieścia lat temu spełniał on jednak swoją funkcję i umiejętnie podkręcał napięcie. Stonowanego Xorna dało się lubić – bohater miał swój styl i charakter. Teraz jego miejsce zajmuje szaleniec czystej wody. Magneto Morrisona nie ma w sobie nic z bezkompromisowego lidera mutantów z Ery Apocalypse'a czy skrzywdzonego przyjaciela Xaviera z filmowych inkarnacji złoczyńcy. W New X-Men nie ma miejsca na moralne zagwozdki czy dobre intencje. To typowy „złol” z gębą pełną złowieszczych frazesów. Ciężko byłoby strawić takiego antagonistę, ale na szczęście Morrison w wielu miejscach traktuje go ostrzem satyry, naśmiewając się bezlitośnie z jego szaleńczej postawy.
Prezentując starcie mutantów z Magneto, autor nie popada w patos. To jedna z cennych umiejętności Morrisona, pozwalających mu opowiadać superbohaterskie historie z dużą lekkością. Tak jest i tym razem, a Magneto, zamiast stać się kolejnym „wielkim złym”, przemienia się w karykaturę takiej postawy. Dzięki temu pierwszą część komiksu czyta się całkiem dobrze, choć czuć pęd Morrisona do zakończenia sagi. Bardzo szybko sytuacja eskaluje, a wydarzenia zaczynają nabierać katastroficznego obrotu. Bohaterowie umierają (oczywiście potem się odradzają), a świat chyli się ku upadkowi. Kameralna opowieść o młodych dziwakach i ich problematycznych mentorach ustępuje miejsca zakrojonej na szeroką skalę komiksowej chucpie. Widać w tym nadal styl Morrisona (wspomniany wcześniej brak patosu), ale nie uświadczymy już refleksyjnych momentów, podczas których twórca eksplorował motywy obyczajowe i dramatyczne.
Druga część komiksu to skok w przyszłość, gdzie autor prezentuje swoją własną wersję Ery Apocalypse'a. Tym razem wielkim złym jest Hank McCoy vel Beast, który ponownie w alternatywnej rzeczywistości wkłada buty wyjątkowego niegodziwca. W futurospekcji powraca część znanych bohaterów. Pojawiają się też nowe twarze. Niestety, nie starcza miejsca, żeby rozwinąć relacje między herosami lub chociażby nakreślić rys charakterologiczny poszczególnych postaci. Bohaterowie od razu rzucają się w wir walki, akcja pędzi z prędkością światła, a my zastanawiamy się, czy to na pewno najlepsze z możliwych zwieńczenie sagi Granta Morrisona? Autor daje upust swojemu zamaszystemu stylowi, ale kontrast pomiędzy konkluzją a tym, co czytaliśmy wcześniej, dość mocno rzuca się w oczy.
W centrum finałowych wydarzeń znajduje się Feniks, która jest kluczową istotą w wielu opowieściach o mutantach. Morrison spina więc ładną klamrą klasykę z nowoczesnym spojrzeniem. Szkoda tylko, że w końcówce do opowieści wkrada się chaos, a to, co było wcześniej siłą X-Men, schodzi na dalszy plan. Osobowości, konflikty charakterologiczne czy niespełnione ambicje ustępują miejsca ciągnącej się w nieskończoność bitwie dobrych ze złymi. Czytając ostatnie strony Planety X, możemy poczuć się lekko zawiedzeni. Ta historia zasługiwała na nieco bardziej dopracowany finał.