Odczytywać koreański oryginał można na wiele sposobów. Tam jednak główny bohater był jedynie figurą w grze wyrachowanego i niezwykle cierpliwego szaleńca. Jego zemsta była o wiele ważniejsza niż antagonisty. 

Spike Lee próbował to zmienić, o wiele bardziej rozbudowując początek. Pierwszy akt filmu jest zresztą jego najlepszym, a zarazem najsłabszym elementem. Najlepszym, bo o wiele bardziej niż pierwowzór rozbudowuje postać Joe Doucetta - wysoko postawionego pracownika agencji reklamowej, którego firma traci wpływy, a jego najważniejszym zadaniem jest pozyskanie nowego, dużego klienta. Niestety przez swoją arogancję traci kontrakt, zapija się i trafia do pokoju, w którym siedzi przez 20 lat. Po tym czasie zostaje uwolniony i ma kilkadziesiąt godzin na znalezienie odpowiedzi na pytanie: dlaczego?

Tutaj też pojawia się przekombinowanie sprawiające, że obraz Spike'a Lee nijak się ma do oryginału. Tam poznawanie przeszłości bohatera, jego grzeszków, a jednocześnie szukanie odpowiedzi na zasadnicze pytanie wypadało naturalnie, było częścią narracji. Lee podaje nam wszystko na tacy i przesadza. A jak wiadomo, nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Tym sposobem rozbudowany akt pierwszy przybliża nam postać bohatera, rozkłada inaczej akcenty, a jednocześnie kładzie podwaliny pod absurd całości. Wszystkiego musi być u Amerykanów więcej. Joe jest alkoholikiem, więc zamiast zmagać się z demonami niewiedzy i samotności w pokoju, zostaje co chwilę raczony wódką. Na szczęście w pewnym momencie postanawia ją odłożyć i się zmienić. Zaczyna ćwiczyć i staje się atletycznym mężczyzną z doskonale wyrzeźbionym ciałem. Zamiast piętnastu lat musi być pełne dwadzieścia w więzieniu. Podobnie z zemstą - po co aż pięć dni, skoro można dać około czterech, a tak naprawdę dwa.

Rozbudowanie postaci Joe, nadanie mu cech ambiwalentnych (z jednej strony okropnego sukinsyna, za nic mającego drugiego człowieka; z drugiej przemiana w przeciągu dwudziestu lat) sprawia, że widz jest nieco zbity z tropu. W oryginale bohater nie był zły, miał kontakt z żoną, był nieco głupkowaty, a jego problemy alkoholowe zostały tylko nakreślone. Dzięki temu mógł być postacią everymana, do której widz czuł sympatię, a reżyser miał możliwość rozłożyć akcenty na tragizm w trzecim akcie.

Spike Lee nie bawi się w sentymenty. Główny bohater to okropna persona, która zmienia się i próbuje odpokutować za swoje grzechy. Zło ma przerysowaną twarz Sharlto Copleya, który tym razem nieco przeszarżował, sprawiając, że jego "nieznajomy" jest raczej postacią wyjętą z komiksów niż wyrachowanym i cierpliwym szaleńcem desperacko pragnącym zemsty. Dodatkowo scenarzysta znowuż przekombinował i zamiast prostej (acz niezwykle sugestywnej) intrygi i rozwiązania wplątał w to osoby trzecie, przez co tak smutne i zrozumiałe przesłanie oryginału staje się groteską w amerykańskim remake'u. Za nic w świecie nie jesteśmy w stanie uwierzyć w słowa Sharlto tłumaczącego, dlaczego porwał i uwięził Joe. Zdajemy sobie sprawę, że takie rzeczy się zdarzają, ale w oryginale miały pewien antyczny tragizm - u Spike'a Lee jest to zwyrodnienie.

Są jednak w filmie elementy dobre. Praca kamery, kolorystyka, muzyka oraz montaż sprawiają, że mamy do czynienia z obrazem najwyższej próby pod względem technicznym. Pomimo pewnej dozy brutalności film jest jednak delikatniejszy niż oryginał. Jest także o wiele gorzej zagrany. Aż dziw bierze, że udało się zebrać tak doborową obsadę. Brolin, Copley, Samuel L. Jackson to doskonali aktorzy, którym zdarzało się jednak podejmować nietrafione aktorsko decyzje. To mogłoby świetnie tłumaczyć ich wystąpienie w tym wątpliwym scenariuszowo filmie. Z ich ust pada wiele słów, trudno w nie jednak widzowi uwierzyć. Podobnie robi zresztą Spike Lee. Najlepszym przykładem jest niemal kalka sceny, kiedy Joe rozprawia się z bandą oprychów. Technicznie mamy wspaniałe, dwuminutowe, ciągłe ujęcie, które cieszy oko. Inscenizacyjnie mamy więcej ludzi niż w oryginale, Joe niczym Rambo wszystkich obezwładnia, a reżyser w ostatniej chwili zdaje sobie sprawę, że jego bohater powinien przynajmniej raz oberwać. Te małe błędy sprawiają, że oglądając "Oldboya" na twarzy pojawia się uśmiech, a nie grymas napięcia i oczekiwania. 

Całe to złe wrażenie reżyser próbuje naprawić końcówką, tworząc coś w rodzaju kompozycji szkatułkowej. Zataczanie fabularnego koła to zabieg stary jak świat, jednak przesłanie całości i decyzje Joe giną w mroku nietrafnych scenariuszowych rozwiązań. Oldboy. Zemsta jest cierpliwa nie musiał być złym filmem. Zrobił go wprawny reżyser znający się świetnie na technicznych aspektach. Trafił mu się jednak scenarzysta uwielbiający przepych i dosadność. Chciał wszystkich zadowolić i przekombinował tak, że aktorzy przestali wierzyć w swoje postaci. Widz zaś przestał wierzyć w tytułową zemstę, zastanawiając się, czy to przypadkiem reżyser nie mści się na nim samym za to, że przyszedł do kina. 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj