Co zrobić, gdy jeden odcinek Nie z tego świata rozczarowuje, a następny zaskakuje na plus? Wyciągnąć średnią i cieszyć się z, mimo wszystko, niezłego poziomu serialu weterana.
Dwa wzajemne przeplatające się wątki to w odcinkach
Nie z tego świata norma. Jednakże dwa niespecjalnie splatające się ze sobą wątki, w tym jeden dosyć ciężki do zniesienia, bywają koszmarem dla oglądającego. Niestety,
Unhuman nature stało się tego przykładem.
O ile walkę Jacka i opiekujących się nim trzej samozwańczych ojców pod postacią Castiela, Sama i Deana z nefilimską chorobą niewiadomej proweniencji oglądało się z przejęciem, tak samodestrukcyjna droga Nicka po trupach do celu, czyli poznania prawdy o nadnaturalnej śmierci jego rodziny, wywoływała jęk frustracji i zaciśnięcie zębów. Wystarczyłaby jedna lub dwie sceny z biadolącym i psychopatycznym byłym naczyniem Lucyfera, by zakończyć jego kwestię, ale nie, wątek musiał ciągnąć się przez pół odcinka, zaliczając kolejne ciała i monologi wewnętrzne. Zaczynam pojmować, że scenarzyści Eugenie Ross-Leming i Brad Buckner (i zapewne część fandomu
Supernatural) mają słabość do postaci granej przez Marka Pellegrino, któremu nie odmawiam talentu aktorskiego, ale zaczynam mieć serdecznie dosyć jakichkolwiek wzmianek o Lucyferze, że o pewnym cliffhangerze z końca odcinka nie wspomnę.
I tak irytacja tą połową
Unhuman nature przysłoniła sympatię i troskę, z jaką oglądało się zmagania Jacka z chorobą, nieco szalona rejestrację w szpitalu, zamartwiających się o niego Deana, Sama i Castiela, próby wsparcia moralnego i psychicznego, w tym wspólne łowienie ryb i nauka jazdy Impalą (mój Panie, Dean pozwolił komuś innemu niż Samowi poprowadzić swoją Dziecinkę, i to jeszcze do piosenki Let It Ride Bachman-Turner Overdrive), Rowenę i jej czary z przywłaszczonej Księgi Potępionych. A nawet całkiem ciekawą postać szamana Siergieja, posiadającego w swojej hippisowskiej przyczepie wszystko, łącznie z łaską archanioła.
Jedyne, co drażniło w wątku (spojler – nie do końca uleczonego) Jacka, to pewnego rodzaju telenowelowe ujęcia i muzyczka, samorzutne wyciskające łzy z oczu. I fakt, że – mimo że pojmuję, że Deanowi przypadła w udziale rola „odkupującego” dawne winy, czyli pierwotne nastawienie do nefilima, zastanawiałam się, dlaczego nie mogli pojechać na te nieszczęsne ryby wszyscy razem, łącznie z Samem i Castielem? Bo zrobiłby się tłok?
A propos tłoku, niezmiernie bawi mnie tłum łowców z alternatywnego świata, który pojawia się w Bunkrze lub z niego znika, zależnie od koncepcji scenariusza odcinka.
Do tego zakończenie
Unhuman nature – całkiem niezłe pod względem efektów cyfrowych rodem z
Terminatora, zdołało zdenerwować mnie nad wyraz, dopóki nie uświadomiłam sobie, że być może jednak nie chodzi o kolejne zmartwychwstanie Lucyfera (uff, dzięki wam, scenarzyści za te drobne dary), lecz o nowego-starego antagonistę – zwariowanego i wybitnie niestabilnego emocjonalnie Pana Pustkę, zwanego Cosmic Entity.
Miałam rację. Pan Pustka w całej krasie pojawił się w kolejnym odcinku,
Byzantium, zalewając czarną breja pół Nieba w poszukiwaniu Jacka, który – jak się domyślacie, był umarł, a wedle przekonania Pana Pustki, powinien trafić do niego. Wszak to pół anioł. Nie bardzo wiadomo, czemu Pan Pustka tak się przy tym upierał, ale dzięki temu otrzymaliśmy niezłe ujęcia, szalone rozmówki i suspens w zawieszeniu, bo – aby go ubłagać, ktoś musiał wejść z nim w układ. Zgadnijcie kto? Podpowiadam, że ktoś, kto już w Pustce przebywał…
Zostawmy Pustkę i jego problemy emocjonalne, lecz emocje były właśnie tym czymś, co przepajało cały najnowszy odcinek
Supernatural. Śmierć nefilima wstrząsnęła Castielem, Samem i Deanem, a obraz ich rozpaczy autentycznie rozdzierał serce nie mniej niż połamana siekiera Sama, gdy ten ciął drzewa na stos całopalny. Po raz pierwszy widzieliśmy także coś w rodzaju stypy po przyjacielu, zapijanej niesamowitymi ilościami alkoholu przegryzanego ulubionymi słodyczami Jacka – batonami z nugatem. I podkreślonej nastrojową piosenką
Please Call Home The Allman Brothers Band. Scenka była przednia, choć momentami bardziej przebijali się na niej aktorzy, a nie ich bohaterowie, co – ze względu na słodycz ujęć, powinno zostać im wybaczone.
Kilka chwil później w
Byzantium zaserwowano nam kolejne sceny roztapiające serca niczym wosk – niebiańskie spotkanie Jacka z mamą, a po chwili – wzruszające spotkanie trójstronne, czyli Kelly, Jacka i poszukującego go Castiela. Nawet zetknięcie z szaloną Pustką nie zdołało przysłonić uroku tych scen.
Nie mniej wzruszające było przypomnienie historii Lily Sunder, posługującej się anielską magią, by pomścić śmierć córki, lecz płacącej za to wysoką cenę. Wspomniana anielska magia Lily wskrzesiła Jacka (odbierając jej ostatnie siły), ale pozostawiła nas z nutą niepewności, czy i nefilim nie będzie musiał zbyt wiele poświęcić, by utrzymać się przy życiu. Jednak na razie cieszmy się i radujmy, bo w
Nie z tego świata po raz kolejny udało się oszukać śmierć.
Specjalne podziękowania należą się scenarzystce Meredith Glynn za wprowadzeni postaci Anubisa i jego abakusa (w miejsce wagi), przesądzającego o pośmiertnym losie człowieczej duszy. Tym razem, w przeciwieństwie do Ozyrysa, egipski bóg nie okazał się pozbawionym serca dupkiem, jedynie niezwykle zawalonym papierami urzędnikiem „państwowym” z wysoko rozwiniętym poczuciem sprawiedliwości. Dzięki temu historia Lily Sunder zakończyła się szczęśliwiej, niż mogliśmy przypuszczać. Czy historia Jacka również tak się potoczy?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h