Tom Cooper (Russell Crowe) stracił właśnie wszystko, co miał. Żona go zdradza, pracodawca zwolnił kilka tygodni przed zasłużoną emeryturą, najprościej mówiąc – cały jego świat zaczyna się walić. Facet czuje się, jakby wszyscy sprzysięgli się przeciwko niemu. Narasta w nim dziki, nieokiełznany gniew. Ze spokojnego – jak mniemam – gościa, zamienia się w psychopatę, który postanawia dać światu nauczkę. Nie chce być już więcej popychadłem. Film rozpoczyna się od sceny, w której Tom wychodzi ze swojego samochodu i z młotkiem zmierza do czyjegoś domu. Widz od razu dostaje klarowny sygnał, że z tym człowiekiem się nie dyskutuje, od niego się ucieka. Z drugiej strony mamy Rachel (Caren Pistorius), samotną matkę, której życie też zaczyna się walić. Jednak ta nie poddaje się emocjom i stara się wszystko jakoś posklejać. Średnio jej to idzie, bo jest kłębkiem nerwów, ale przynajmniej próbuje. Pech chciał, że swoje frustracje wyładowuje na przypadkowo napotkanym kierowcy, Tomie. Facecie, który postanowił, że nie będzie niczyim popychadłem. Kobiecie przyjdzie zapłacić bardzo wysoką cenę za chwilę słabości. Reżyser Derrick Borte wziął scenariusz Carla Eliswortha, autora chociażby Niepokoju, i postanowił nakręcić swoją wizję świata, w której ludzie są tak sfrustrowani i zmęczeni psychicznie, że nie wytrzymują napięcia. Wybuchają, zamieniając się w psychopatów. Film nie uniknie porównań z genialnym Upadkiem Joela Schumachera. Jednak to są dwie zupełnie inne produkcje grające w dwóch innych ligach. Nieobliczalnemu brak komentarza społecznego. Twórcy nie starają się też o to, by widz w jakikolwiek sposób sympatyzował z Cooperem, rozumiejąc źródło jego bólu. Przedstawiają go po prostu jako psychopatę, który chyba przez całe życie tylko czekał na to, aż będzie mógł odreagować w niezwykle brutalny sposób. Tom ani na moment nie sprawia wrażenia człowieka, który jest przerażony skalą swojej brutalności. Wprost przeciwnie. On się nią napawa. Należy jednak zaznaczyć, że Russell Crowe świetnie sprawdza się w rolach czarnych charakterów, co już nie raz udowodnił. Jest w nim pewien obłęd, który powoduje, że można się go bać. Gdyby jeszcze ta postać była lepiej napisana, dałaby aktorowi większe pole manewru. Można by wycisnął z tej produkcji coś więcej i sprawić, że chętnie by się do niej wracało po jakimś czasie. Tak się jednak nie stało. Nowa produkcja z Crowe'em kina nie zbawi, bardziej pasuje na mały ekran. Dlaczego więc producenci uparli się na premierę na srebrnym ekranie? Może liczyli na to, że widownia, spragniona hollywoodzkich nowości, przymknie oko na łopatologię ich nowego dzieła? Przekaz jest prosty: nasz świat jest przesiąknięty przemocą spowodowaną różnego rodzaju frustracjami. Jesteśmy przepracowani, niedowartościowani i nieszczęśliwi. Upust naszym negatywnym emocjom dajemy w social mediach, bo tam czujemy się anonimowi i możemy powiedzieć wszystko, nie licząc się z konsekwencjami. Wszyscy siedzimy na beczce prochu i wystarczy jedna iskra, by to eksplodowało. Tom Cooper jest przykładem takiej eksplozji. Derrick Borte postanowił zostawić logikę w domu i nastawił się na czystą akcję. Dlatego nie sili się na jakieś pogłębienie swoich bohaterów, przez co są oni jednowymiarowi. Snują się jak golemy wykonujące polecenia swojego pana. Jeśli więc podejdziemy do tej produkcji na serio i zaczniemy ją analizować, to wyjdziemy z kina okropnie zawiedzeni. Nie jest to wspomniany już UpadekPojedynek na szosie czy tym bardziej Grindhouse: Death Proof. To marnej klasy film akcji z otyłym Russellem Crowe'em w roli głównej. Nie jest to tytuł, który zostanie na dłużej w waszej pamięci, ale z drugiej strony nic lepszego w kinie teraz nie dostaniemy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj