Akcja "A Day's Work" dzieje się w Walentynki. Odcinek nie ocieka jednak lukrem, miłością i serduszkami, choć pojawiają się kwiaty, które wiele namieszają. Peggy błędnie założyła, że kwiaty na biurku Shirley, jej sekretarki, to bukiet dla niej od pracującego teraz w Kalifornii Teda. Teda, z którym przecież Peggy nie chce mieć nic wspólnego, po tym jak się wobec niej zachował. Ale myśl, że kwiaty mogą być od niego, skrycie budzi w niej radość, która szybko ustępuje jednak złości. Peggy oddaje kwiaty sekretarce, a później każe je wyrzucić. Gdy Shirley wyjawia prawdę na ich temat, Peggy czuje się kompletnie zawstydzona i prosi Joan o inną sekretarkę. Serce Peggy jest złamane, ona sama jest w totalnej rozsypce (znów widzimy ją płaczącą za drzwiami), a my po raz pierwszy od dawna widzimy ją przede wszystkim jako kobietę, a nie jako copywritera. Jednak przyznać trzeba, że jej wątek w tym odcinku wypadł mimo wszystko całkiem zabawnie.
Problem z sekretarką ma także zajmujący miejsce Dona w agencji Lou Avery, który w tym odcinku jawi się jako jej najgorszy pracownik, przynajmniej w odczuciu widza. Ostatecznie Dawn, która swoje obowiązki dzieli między biurko sekretarki Avery’ego a informowanie o sprawach agencji Dona (i dbanie, by miał posprzątane mieszkanie), dostaje awans. Teraz to ona będzie szefową biura. Joan za przyzwoleniem Jima Cutlera rezygnuje z tej posady, by zająć się wyłącznie pozyskiwaniem klientów. Dostaje więc jedno z górnych biur, zarezerwowanych do tej pory dla mężczyzn. To jej kolejny krok do całkowitego uniezależnienia się od nich. Co warto podkreślić, biurowe szarady w swoim podtekście mają rasizm, co zostało ukazane w wymowny, ale subtelny sposób. Zabawna scena rozmowy Shirley z Dawn pokazuje, że mimo pozornej akceptacji dla czarnoskórych spotykają się one w biurze ze swego rodzaju lekceważeniem.
Obok wydarzeń biurowych otrzymujemy w tym odcinku także spotkanie Dona i Sally. Sally znowu przyłapuje Dona na kłamstwie, co - jak mówi - powinno być dla niego większym wstydem niż to, że ona sama skłamała wobec niego. Relacja Dona i Sally od zawsze budzi u mnie wielkie emocje i wywołuje zaciekawienie. Być może dlatego, że w gruncie rzeczy oboje są tacy sami, a choć dzieli ich wiek, są w stanie rozmawiać jak równy z równym. Sally zawsze coś w Donie porusza - i tak jest także tym razem. Po tym, jak córka przyłapała Dona na uprawianiu seksu z sąsiadką, ich stosunki są bardzo napięte. W tym odcinku obserwujemy ich drogę do zgody: od złości Sally, przez szczerość Dona na temat swojego czasowego odejścia z pracy, na "kocham cię" od Sally skończywszy. Czy Don w końcu zrozumie, że szczerość się opłaca?
[video-browser playlist="633715" suggest=""]
Na koniec wspomnijmy Pete’a, z którego twarzy zszedł już szeroki, radosny uśmiech, który oglądaliśmy w minionym odcinku. Był Pete, jakiego nie znamy, wrócił jednak stary, dobry (?) Pete - sfrustrowany i nerwowy. Praca w Kalifornii okazuje się być raczej zsyłką za karę niż szansą na rozwinięcie skrzydeł. Pete wciąż jest niedoceniany przez współpracowników i czuje się niezauważany (czego symbolem niech będzie szwankujące połączenie telefoniczne sprawiające, że partnerzy w Nowym Jorku go nie słyszą podczas rozmowy). Choć zdobył nowego klienta, dużą firmę motoryzacyjną, będzie się nim zajmował Bob Benson w Detroit. Może więc czas założyć własną agencję?
Tym, którzy zarzucają, że siódmy sezon Mad Men jest na razie nudny, przypominam, że serial Matthew Weinera zawsze mówił przede wszystkim o relacjach między bohaterami i ich wewnętrznych przeżyciach. I tego w tym odcinku nie brakowało, podobnie jak świetnych dialogów (zwłaszcza między Donem a Sally). To, co wyróżnia Mad Men, to duża nieprzewidywalność. Drugi odcinek nasuwa kilka przypuszczeń co do tego, co zobaczymy w następnych epizodach, ale równie dobrze scenariusz może nas bardzo zaskoczyć. Na pewno ten odcinek pobudza apetyt na kolejne i zostawia z nadzieją, że będzie tylko ciekawiej.