Na papierze historia, która stała się kanwą dla nowej produkcji HBO, prezentuje się imponująco. Na początku lat 50. XX wieku Henrietta Lacks, wydawałoby się zwyczajna Afroamerykanka, zgłosiła się do szpitala Johna Hopkinsa w Maryland – jednej z nielicznych placówek, która w tamtym czasie przyjmowała czarnoskórych. Diagnoza nie była optymistyczna: rak szyjki macicy. Lekarz George Otto Gey pobrał od kobiety dwie próbki tkanki, zdrową i tę naznaczoną nowotworem. Sęk w tym, że zrobił to bez żadnego jej przyzwolenia. Tutaj historia dopiero się zaczyna: okazało się bowiem, że komórki Henrietty w przeciwieństwie do tych pochodzących od innych dawców, które przeżywały w laboratoriach ledwie kilka dni, potrafią wciąż dzielić się i rosnąć. W ten sposób doszło do stworzenia pierwszej, w dodatku nieśmiertelnej linii komórkowej, od początkowych liter imienia i nazwiska pacjentki nazwanej HeLa. Jej elementy trafiały do ośrodków naukowych i szpitali na całym świecie, służąc medycynie w walce z przeróżnymi chorobami. Sama Lacks zmarła w 1951 roku, jednak jej komórki żyją do dziś. Jak przyzna po latach jej córka, Deborah: „Mama jest sławna, tylko nikt o tym nie wie”. Ta historia ma swój dalszy ciąg. Choć postępowanie Geya po latach uznano za nieetyczne, nikt jednak nie starał się demonizować jego decyzji – trudno było bowiem zarzucić mu, że chciał się na próbkach tkanek Lacks wzbogacić czy zdobyć sławę. Zupełnie inaczej sytuacja miała się z dziećmi Henrietty, których komórki również pobierano do badań pod płaszczykiem wykluczenia u nich raka. W filmie The Immortal Life of Henrietta Lacks to właśnie jej potomstwo staje się głównymi bohaterami, a punktem wyjścia jest książka o ich matce, którą zamierza napisać dziennikarka, Rebecca Sloot. W rzeczywistości stworzone przez nią dzieło okazało się jednym z największych bestsellerów XXI wieku. W produkcji HBO postanowiono ukazać proces jej powstawania – mniej lub bardziej dosłownie rodziła się ona przecież w bólach. Widz przyjmuje perspektywę wspomnianej wyżej córki Lacks, Deborah (Oprah Winfrey), która wraz z Sloot (Rose Byrne) systematycznie zagłębia się w kolejne tajemnice z życia swojej matki. Powiedzieć, że scenariusz tego filmu jest chaotyczny, to w zasadzie nic nie powiedzieć. Narracja jest poprowadzona w taki sposób, że właściwie każdy kolejny wątek gra w zupełnie innej lidze fabularnej. Twórcy nawet przez moment opowieści nie dają widzowi do zrozumienia, że w pełni wiedzą, co dokładnie chcą pokazać na ekranie. Choć historia nie zjada własnego ogona i nie zamienia się w hagiografię Lacks, to jednak odpowiedzialni za produkcję dwoją się i troją, by nadać filmowi jakiś głębszy wymiar – z mizernym skutkiem. Jest tu więc figura Jezusa, rozmaite wariacje na temat ciemiężenia dzieci tytułowej bohaterki, od kar cielesnych po bezprawne badania medyczne i choroby umysłowe, sugestia, że za ich nieszczęściem stoi złowrogi i bezduszny „system” (czymkolwiek by on nie był), czyhający za każdym rogiem urzędnicy-krwiopijcy, a na przeciwległym biegunie ludzie o dobrym sercu, w stosunku do których dzieci Lacks z różnorakich powodów pozostają nieufni. Historia raz po raz ugina się jednak pod ciężarem wplatanych tu z prędkością karabinu maszynowego wątków. W trzecim akcie jest ich tak wiele, że doprawdy trudno nadążyć za zamysłem twórców. Po seansie nie wiemy więc, czy był to film o Lacks, o jej dzieciach, o poświęconej jej książce czy może o tych bezimiennych bohaterach, którzy wpływali na oblicze współczesnego świata. Na tym tle scenariuszowego bałaganu lepiej prezentuje się gra aktorska członków obsady, przy czym nie liczcie w tej materii na żadne fajerwerki. Dość dobrze radzi sobie Oprah Winfrey (będąca jednocześnie producentką filmu) jako Deborah. Problem polega na tym, że twórcy prowadzą narrację w taki sposób, iż jej rola siłą rzeczy wpada w rozmaite koleiny i inne zasadzki. O ile więc w pierwszym akcie Winfrey może pokazać całe spektrum swoich umiejętności aktorskich, o tyle w dalszej części opowieści jej szarże i przerysowane popisy wydają się nie mieć końca, lecz trudno za taki stan rzeczy winić aktorkę. Również Byrne jako Sloot sprawdza się w początkowych sekwencjach – potem będziemy mieć już wrażenie, że na potrzeby produkcji przygotowała wyłącznie zestaw 2-3 min i póz, które z uporem maniaczki chce nam na ekranie prezentować. Szkoda też, że niedostatecznie wykorzystano potencjał aktorski znanego z House of Cards, Reg E. Cathey. Niestety, w wielu momentach The Immortal Life of Henrietta Lacks chce pretendować do miana filmu piękniejszego niż samo życie. Mamy tu do czynienia z nadzwyczajną historią o zwyczajnej kobiecie – najwidoczniej zrozumienie tego faktu było dla twórców zbyt trudne. Niemniej jednak, patrząc przez pryzmat dokumentowania istotnego dla współczesnego świata wątku, to wciąż opowieść ważna i potrzebna. X Muza bodajże najlepiej pomaga w tym, by ocalić od zapomnienia te fragmenty rzeczywistości, które w świecie ograbionym z refleksji z rozmaitych powodów są stale owiane welonem tajemnicy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj