Angielski tytuł - "Lasting" (Trwanie) - wydaje się niezwykle trafnym określeniem obrazu. Wszystkie ujęcia przedstawione w nim trwają bowiem tak długo, że zwyczajnie się dłużą. Są prowadzone powolnie, niespiesznie, niewiele się w nich zmienia. Wydają się pokazywać wewnętrzne rozterki bohaterów, gdy ci patrzą w przestrzeń. Zamysł jest dobry. Niestety jego nagminne wykorzystanie w prawie każdej scenie sprawia, że w pewnym momencie traci swoją wartość i zaczyna nużyć. Mimo że film trwa zaledwie półtorej godziny, czułem się, jakby minęło dużo więcej. Spokojnie dałoby się skrócić każde ujęcie o trzy, cztery sekundy i od razu oglądałoby się to dużo lepiej.

[image-browser playlist="594858" suggest=""]
©2013 Kino Świat

Pomysł pokazania wewnętrznych rozterek bohaterów przez ukazywanie ich sylwetki w kadrze uważam za dobry, jeśli nie stanowi jedynego sposobu przekazywania emocji. Mam wrażenie, że punkt wyjścia nie został rozegrany tak dobrze, jak mógł, gdyby poświęcić więcej czasu na relacje między bohaterami. Nie można rozegrać całego filmu na przeżyciach wewnętrznych, obrazowanych długim patrzeniem się w dal. Potrzeba jakichś interakcji, większych konkretów. Z tego powodu trudno mi było popłynąć z tym filmem, wczuć się w jego historię i bohaterów. Zwyczajnie zabrakło mi... treści. Opowieść w takim kształcie wydała mi się tematem dobrym na etiudę filmową, nie półtoragodzinny film. Może gdyby zdecydowano się pogłębić przedstawione tu wątki, oglądałoby się to wszystko lepiej?

Film posiada też dwie sceny, które stanowią "o jeden krok za daleko", wkraczając tym samym na terytorium przesady i nienaturalności. Zakończenie kłótni, przegranej przez chłopaka krzykiem "Ale wpadniesz na mecz?" wypada sztucznie i komicznie zarazem. Taki jest też moment rozmowy przez Skype'a, gdzie następuje nagły najazd kamery na twarz bohatera, który dowiaduje się o czymś, czego nie chciał wiedzieć. Wygląda to tandetnie i od razu kojarzy się z (celową) przesadą zgrabnie stosowaną u Quentina Tarantino jako ironiczna puenta jakiegoś dramatycznego wydarzenia. Sęk tkwi w tym, że u Borcucha stosuje się ten zabieg ze śmiertelną powagą, przez co otrzymuje się efekt wręcz zabawny.

[image-browser playlist="594859" suggest=""]
©2013 Kino Świat

Plusem produkcji jest na pewno to, że Magdalena Berus zmyła w moich oczach obraz swojej bohaterki z "Bejbi Blues". Początkująca aktorka pokazuje się w tym filmie z dużo lepszej strony, grając naturalnie i ze swobodą. I choć nie jest to jeszcze doszlifowany warsztat, czuć, że jej bohaterka mogłaby żyć naprawdę. Zmiana osoby reżysera (oraz lepszy materiał wyjściowy) zdecydowanie pomogły dziewczynie w stworzeniu prawdziwej postaci. Jakub Gierszał również wypadł przyzwoicie, szczególnie podczas sekwencji hiszpańskich. Później jest nieco słabiej. Mam jednak wrażenie, że dlatego, iż fabuła nie rozwija pełni podjętego tematu i wewnętrznych rozterek, jakie chłopak musi przeżywać, a które Gierszał ogrywa w ciekawy sposób. Reszta obsady stanowi już tylko tło i trudno o niej powiedzieć coś więcej ponad to, że jest. Jedynie Joanna Kulig zasługuje na słowa uznania za kilka scen (a najbardziej tę w kuchni), które urzeczywistniają całą opowieść.

Film trafia na ekrany już po tym, jak Michał Englert został uhonorowany nagrodą za najlepsze zdjęcia, zdobytą na Festiwalu w Sundance. Te rzeczywiście są niezłe, a niektóre kadry czy sekwencje bardzo ciekawie zaaranżowane. Świetna jest scena początkowa i plansza tytułowa. Intrygująca zaś scena w wannie, gdy widzimy twarz Gierszała do góry nogami. Wreszcie ciekawie uchwycono kontrast między plenerami Hiszpanii i Polski. Mam jednak do zdjęć pewne zastrzeżenie. Obraz zbyt często drga i się porusza. Gdy podąża za bohaterami w ruchu, jest w porządku. Problematyczne są momenty, gdy oglądamy sceny statyczne, rozgrywane w jednej przestrzeni, a bohaterowie nie poruszają się - stoją bądź siedzą. W większości takich ujęć obraz jest lekko rozedrgany, porusza się, nie jest stabilny. Wygląda tak, jakby był kręcony z ręki. Choć nie jest to poziom rozedrgania "Bejbi Blues", jest to widoczne. Mam nadzieję, że kręcenie bez statywu nie staje się jakąś nową modą młodych polskich twórców, gdyż takie rozwiązanie naprawdę nie sprawdza się w każdej sytuacji.

[image-browser playlist="594860" suggest=""]
©2013 Kino Świat

Mimo tych zastrzeżeń, muszę stwierdzić, że "Nieulotne" nie jest złym filmem. Ma dobre momenty czy ciekawe zalążki pomysłów. Problemem jest, że nie do końca je rozwija, pozostawia niedosyt; zbyt często każe domyślać się, co się zdarzyło, pozostawiając przy tym otwarte furtki do innych historii, zupełnie ich nie rozwijając. Szkoda, że tak się stało, zwłaszcza że poprzedni film Borcucha – "Wszystko co kocham" - podobał mi się niezmiernie. Kupił mnie ciekawą wizją młodości, wolności i swobody. W najnowszej produkcji nawet te tematy zostały sprowadzone jedynie do sceny seksu na plaży. To wszystko razem sprawia, że "Nieulotne" niestety dość szybko uleciało mi z głowy.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj