Do leśnego zacisza pod osłoną nocy zawitała rodzina, która chce spędzić ostatnie wakacje przed podjęciem ważnych decyzji. Ich spokój zostanie jednak zakłócony przez zamaskowanych oprawców. Czy tego typu historia może nas jeszcze czymś zaskoczyć? Oceniamy.
Postawione wyżej pytanie nie jest przypadkowe. Minęło bowiem dziesięć lat od różnie ocenianych
The Strangers w reżyserii Bryana Bertino. Ten sam twórca zasiadł tym razem jedynie do pisania scenariusza, a za kamerą
The Strangers: Prey at Night stanął Johannes Robertson. Mogły zatem zrodzić się pytania o zasadność powrotu do
Nieznajomych. Czy aby na pewno wspomniany filmowiec ma jeszcze coś ciekawego do opowiedzenia? Szybko możemy się przekonać, że nie.
Głównych bohaterów poznajemy dość szybko. Jest to zwyczajna, amerykańska rodzina z problemami natury wychowawczej. Profile postaci udało się zarysować dostatecznie dobrze, by na późniejszym etapie filmu ich losy nie były nam całkowicie obojętne. Dostatecznie, nie znaczy niestety dobrze, bo mimo wyraźnych prób, nie udaje się twórcom wzbudzić w nas odpowiedniej dawki emocji. Nie ma tu zbyt wiele horroru, a jedyne satysfakcjonujące momenty pojawiają się pod koniec, kiedy główni oprawcy dostają trochę po kościach. Te sceny mają w sobie odpowiednią moc, a zwłaszcza scena na basenie, do której chętnie jeszcze kiedyś wrócę. Jest to zdecydowanie najlepszy moment całego filmu, podczas którego rzeczywiście można podskakiwać na fotelu. Jest to jednak tylko jedna z niewielu takich scen.
Produkcja na swoje szczęście jest krótka, dzięki czemu zyskuje na dynamice. Twórcy od razu rzucają nas w wir akcji i ani na moment nie zwalniają. To dobrze, bo to nie jest tego typu kino, by tempem ślimaka prowadzić narrację. Problem jednak w tym, że brakuje tutaj szerszego kontekstu. Nie wiemy, z kim nasi bohaterowie mają do czynienia i dlaczego ktoś próbuje ich zabić. Wiemy jedynie, że oprawcy noszą maski i zabiją każdego, kto stanie im na drodze. Przez to większość filmu wygląda jak ucieczka amerykańskiej rodziny przed kukłami z dużymi nożami i siekierą.
Prócz dynamicznego tempa i kilku bardziej emocjonalnych scen, na plus trzeba jeszcze zaliczyć scenografię. Bohaterowie znaleźli się na kempingu, który nocą oświetlany był jedynie przez nieliczne żarówki i lampy. Doceniam także wybór muzyki, która prócz masek jest jedynym charakterystycznym elementem morderców. Przyznać trzeba, że gust mają dobry. Niestety, ale na tym plusy się kończą.
The Strangers: Prey at Night są schematyczni do bólu, a do tego pełni scenariuszowych głupotek. Jasne, to jest horror z rodzaju tych, gdzie tak naprawdę nikt nie poszukuje logiki i sensownych działań bohaterów. Uwierzcie mi jednak na słowo, że niektóre z ich wyborów powodują niekłamane uczucie zażenowania. Robertson widocznie skupił się tylko na prowadzeniu szybkiego tempa i wrzucania charakterystycznych dla lat 80. kawałków muzycznych. Bo tak będzie przecież atrakcyjniej. Szkoda, że po macoszemu potraktowano elementy grozy, którym bardzo rzadko udaje się widza przestraszyć. Mogę wypowiadać się jedynie za siebie, ale sceny wywołujące szybsze bicie serca sprowadzają się jedynie do zwiększania decybeli i odpowiedniego montażu.
Film pozbawiony jest stawki. Oglądamy oczywiście traumatyczne przeżycia jednej z rodzin, która próbuje uporać się z zamaskowanymi kukiełkami, ale to wygląda na historię jedną z wielu. Całość ogląda się całkiem przyzwoicie, co jest zasługą oprawy wizualnej i dobrze dobranej muzyki, ale scenariuszowo zasługuje na najniższe noty. Szybkie tempo i czas trwania nie są wstanie zmazać plam pozostawionych po scenariuszowych nieporozumieniach i głupotkach. Bać się za bardzo nie ma też czego. Odpowiedni film na jeden deszczowy wieczór, o którym dość szybko wszyscy zapomną. Chociaż do sceny na basenie można powrócić przy okazji różnego rodzaju zestawień poświęconych widowiskowym scenom w horrorach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h