Nie owijajmy w bawełnę: "The Expendables 3" to nawet nie odgrzewany kotlet – to kawał mięsa, który ktoś próbował wskrzesić elektrowstrząsami i powołał do życia monstrum. Już pierwsza sekwencja, w której chłopaki uwalniają jednego ze starych Niezniszczalnych, jest bardzo znamienna. Z jednej strony stanowi ekstrakt pojawiających się w fabule motywów: widm przeszłości powracających nagle i niespodziewanie, konieczności skonfrontowania się z własnymi możliwościami, przyjaźni, poczucia straty i strachu przed nią, wreszcie chęci wyrównania rachunków. Z drugiej jednak boleśnie odsłania dwie podstawowe bolączki tego filmu: przykrą dla oka przesadę i koszmarną skrótowość. Nie zrozumcie mnie źle - wiem, że te filmy mają być przegięte. Rozmawiamy przecież o produkcji z kilkunastoma gwiazdorami kina akcji wcielającymi się w specjalistów od obracania w pył prywatnych armii. Ale w momencie, gdy owa przesada nie tylko rozsadza konstrukcję dramaturgiczną obrazu, ale również wyciera zdrowym rozsądkiem podłogę, pojawia się problem, z którym żadne zawieszenie niewiary raczej sobie nie poradzi. Od samego początku "The Expendables 3" straszą paskudnym CGI, w dodatku zwyczajnie nadużywanym, niezależnie od faktycznych potrzeb. Pal licho wysadzanie wielkiego kompleksu więziennego (nikt nie oczekiwał budowy wielkiej makiety), ale w sekwencji z helikopterami przydałoby się pozostawić choć pozory tego, że mamy do czynienia z filmem (quasi)wojennym, a nie kolejna częścią "Transformers", gdzie prawa fizyki istnieją tylko po to, by raz za razem je masakrować. Ostatecznie to chyba było jednym z założeń serii: powrót do sprawdzonych, praktycznych efektów specjalnych, kaskaderów i wymyślnej pirotechniki. Drugim elementem, w którym zdecydowanie przesadzono, to liczba bohaterów. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby podwoić ją w stosunku do poprzedniej części, ale powinien smażyć się w piekle. Pomysł przeciwstawienia sobie starej ekipy i grupy młodziaków może i był ciekawy na papierze, może i mógłby zdynamizować całość, ale koniec końców całkowicie nie wypalił. Czemu? [video-browser playlist="616557" suggest=""] Ano z powodu wspomnianej skrótowości. Po prostu nie ma czasu, aby zrobić sensowną ekspozycję bohaterów, zarysować ich charaktery, tchnąć w nich życie, a jednocześnie zostawić miejsce dla „seniorów” i interakcje między dwiema ekipami. Efekt? Każda z gwiazd (będących przecież podstawą tej serii!) dostaje raptem skrawek czasu ekranowego, niewiele większy od zwykłego epizodu, a moją uwagę przykuć mają młodziaki, której to uwagi przykuć oczywiście nie mogą, ponieważ nikt nie pokusił się o danie im jakiejkolwiek osobowości czy charyzmy ani nawet o sprawienie, by mi na nich zależało! Nic więc dziwnego, że konstrukcja filmu jest tak niesamowicie pokawałkowana: akcja skacze z miejsca na miejsce, sensowną ekspozycję zastąpiono urywanymi fragmentami, elipsy czasowe są tak wielkie, że pomieściłyby słonia, a finałowa sekwencja to rozdmuchane monstrum, którego końca nie widać. No bo przecież trzeba każdego pokazać, dać jakiś tekst i jeszcze wstawić mięso armatnie, a zegar bije nieubłaganie… Jak na ironię, do tak mizernego filmu dystrybutor przygotował całkiem sporo dodatków, ba – postarał się nawet przetłumaczyć je na polski. Nie zabrakło miejsca dla wpadek z planu, krótkiego przewodnika po nowych twarzach (całkiem sympatycznych, co tylko pogłębia żal za tym, jak potraktowano je w samym filmie) oraz paru słów o scenach akcji. Główne danie stanowi jednak niemal godzinny (!) materiał zawierający pokaźną liczbę scen zza kulis produkcji (całkiem zresztą ciekawych), włączając w to wywiady z twórcami i aktorami. Widać wyraźnie, że ekipa bawiła się na planie całkiem nieźle; zastanawia mnie tylko, kto będzie na tyle zdeterminowany, by po obejrzeniu tak słabego filmu decydować się jeszcze na materiały dodatkowe. Fakt, że są ciekawsze od samych "The Expendables 3", no ale… Czytaj również: Superbohaterowie niszczą przemysł filmowy – analityk Box Office o trwającej modzie Ja naprawdę jestem w stanie wiele wybaczyć takiemu „geriatrycznemu” kinu akcji: począwszy od drewnianych dialogów, poprzez uczynienie z Antonio Banderasa zwykłego przerywnika komicznego, kończąc na zagrywkach sprzed trzech dekad, z posłuszną armią marionetkowego państwa i niekończącym się potokiem wrogów włącznie. Ale do tego potrzeba czegoś, co wciśnie mnie w fotel i pokaże, że naprawdę warto to oglądać, jak cudownie przerysowany Wesley Snipes żartujący ze swojej odsiadki, Mel Gibson tak twardy i zły, że mógłby zębami kruszyć diamenty, scena przesłuchania w furgonetce, mająca więcej dramaturgii niż wszystkie sceny akcji razem wzięte lub sekwencja z Niezniszczalnymi próbującymi poradzić sobie z syndromem odstawienia i bezczynności… A potem film wraca do rozwałki, przypominając, czym tak naprawdę jest: średnio emocjonującym, pozbawionym klimatu bublem, obiecującym staroszkolną rozwałkę w towarzystwie idoli z dzieciństwa, a dostarczającym jedynie irytującej sieczki, z bohaterami przelatującymi przed oczami jak pola w Kole Fortuny. Dziękuję, wolę po raz trzydziesty obejrzeć "Komando".
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj