Dwa ostatnie odcinki The Purge są tak naprawdę jedną historią podzieloną na pół – to nowość, bo do tej pory poszczególne epizody były od siebie raczej odrębne. Teraz rozpoczynamy finał w momencie, w którym bohaterowie trafiają do klatki - właśnie tam spędzą całe dwa odcinki i dopiero epizod numer 10. pozwoli im opuścić to małe więzienie. Mamy tu zatem plejadę postaci zamkniętą w jednej i tej samej małej przestrzeni – po dotychczasowych działaniach w parach lub w pojedynkę, teraz po raz pierwszy bohaterowie mogą się z sobą skonfrontować. Nie wypada to wcale tak ciekawie, jak sądziłam że będzie – serial zupełnie zatraca swój charakter i robi nam się z tego dziwny młodzieżowy slasher. Finał serialu naprawdę pozostawia we mnie mieszane uczucia – nie wiedzieć czemu, trudno mi go połączyć w jedno z tym, co działo się do tej pory. Bo oto wszystkie dotychczasowe wątki zupełnie przestają być ważne – nieistotne kto co przeżył, z kim się spotkał, czy jakie ma podejście do czystki. Bohaterowie zaczynają jakby od zera, jak przypadkowa grupa ludzi w przeciętnym filmie grozy klasy B. Osaczył ich morderca i teraz muszą połączyć siły, by stawić mu czoła – nikogo już nie obchodzą ich prywatne historie, retrospekcje ani doświadczenia. W tej klatce wszyscy stają się anonimowi i jakoś bardzo mnie to razi, bo oznacza to, że nic, co działo się do tej pory, nie jest ważne. Równie dobrze moglibyśmy oglądać innych ludzi z ulicy – pod względem napięcia i emocji wyszłoby na to samo. Jestem zawiedziona postacią mściciela, który okazał się teraz głównym złym całego sezonu. Owszem, to całkiem ciekawe, że tak naprawdę mieliśmy go podanego na tacy od samego początku, a twórcy celowo mylili tropy fabularne, by nie wydawał nam się podejrzany, jednak teraz, w kulminacyjnej akcji, antagonista wydaje mi się po prostu żałosny. Postać zupełnie nie wzbudza poczucia zagrożenia – gada głupoty, czepia się ludzi za to, że nie odpowiedzieli mu dziękuję lub zignorowali go w przypadkowych momentach jego życia i pragnie wymierzać sprawiedliwość, powtarzając jak mantrę wyświechtane słowa o czystce i uczestnictwie w tej ceremonii. Nie przekonuje mnie także to, na jakiej zasadzie oprawca wybierał swoje ofiary – no bo czy rzeczywiście wystarczyło minąć go na ulicy, by teraz znaleźć się w klatce? Ta historia jest fatalnie umotywowana, a Joe ze swoimi pomysłami nie wzbudza lęku tylko zażenowanie – jego monologi z katedry i prezentacje sklejone w specjalnym programie to dla mnie zbyt wiele. To człowiek, który ma nie po kolei w głowie, jednak w tym przypadku nie czyni to z niego niebezpiecznego szaleńca. Trudno mi ocenić, czy takie przedstawienie postaci miało rzeczywiście wywołać w widzu niepokój – z mojego punktu widzenia robi się z tego czarna komedia, do której nie sposób podejść na poważnie.
fot. USA Network
W ostatnim odcinku ginie część bohaterów, których poznaliśmy na przełomie sezonu – przyznam, że jest to dość zaskakujące i nie mam co do tego zastrzeżeń. Przeciwnie, cieszę się, że twórcy zdecydowali się uśmiercać postacie zamiast zapewnić im wszystkim wesoły happy end. Może i do tej pory im się udawało, jednak gdyby dalej tak było, byłoby to tylko naciągane. Pożegnaliśmy więc Jane i Ricka, a także przypadkowe osoby z klatki – przy życiu pozostało rodzeństwo, Jenna i nowopoznany Pete. Trochę ubolewam nad wyniesieniem na piedestały postaci Penelope – teraz to dziewczyna staje się superbohaterką ratującą wszystkich wokół, a do tej pory nie odniosłam wrażenia, by miała mieć ona większe znaczenie dla tej serii. Może lepiej byłoby, gdyby zastosowano tu wyraźniejszą pracę grupową – uczynienie z Pen najważniejszej postaci bije po oczach, tym bardziej w samym zakończeniu, gdzie wraz z bratem – niczym Avengers – idą na kolejną czytskę ratować potrzebujących. Patos wylewa się z ekranu, jednak nie zapomniano też o elemencie absurdu – w tym przypadku jest nim ubiór Penelope, która do akcji z bronią i konfrontacji ze śmiercią przystępuje jakby szła na spacer: w koszulce, dżinsach i (no niech będzie) niewiele zakrywającej kamizelce kuloodpornej. Cóż. Grunt to odpowiednia ochrona. Schemat finału The Purge jest banalny i poza ruletką w scenach z umierającymi bohaterami, nie ma w nim większych zaskoczeń. Oglądamy akcję bieżącą, monolog Joe'ego z wyrokiem i retrospekcję, żeby nie było wątpliwości czym kolejni oskarżeni podpadli antagoniście. Potem następuje eliminacja delikwenta i kolejny zasiada na krzesełku. Dwa odcinki toczą się w równym tempie bez większych zawirowań i tak naprawdę nie wciągają – w pewnym momencie ten oklepany model zaczął mnie już nudzić. Dodatkowo zaserwowano nam na siłę wzniosłe zakończenie, w której odrodzeni bohaterowie przygotowują się do kolejnej czystki za rok – każdy jest już w innym miejscu, każdy jest mądrzejszy o nowe doświadczenia i każdy ma inny punkt widzenia na to, co się dzieje. Jest to raczej oklepane i nie budzi większych emocji – wątpię, byśmy w kolejnej serii mieli ponownie wracać do tych postaci, w związku z czym ich dalsze perypetie nieszczególnie na tym etapie obchodzą. Noc oczyszczenia z pełnego dłużyzn serialu przekształciła się w skondensowany do wymiaru 80 minut typowy letni slasher. Jeden złoczyńca, grupa ludzi w pułapce, nawet zasadzki rodem z Saw... Nie jest to ani odkrywcze ani wyjątkowe i muszę przyznać, że moim zdaniem twórcy poszli na łatwiznę robiąc z dwóch odcinków jedną dłuższą historię. Spodziewałam się, że wejście złoczyńcy zrobi większe wrażenie i że on sam faktycznie będzie godnym i wymagającym przeciwnikiem. Nic z tych rzeczy – całość nie wykracza poza granice przeciętności, a jedyne, co serial po sobie pozostawia to ulga, że dobrnęliśmy do końca po tej długiej nocy. Może w kolejnym sezonie będzie lepiej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj