Absurdalne pomysły, przeszarżowane aktorstwo, tanie efekty specjalne i przerysowana przemoc, makabra, czarny humor i ironia – im więcej, tym lepiej. Nie znaczy to oczywiście, że każdy film, w którym dialogi są bardziej kwadratowe niż szczęki bohaterów z miejsca staje się „tak zły, że aż dobry”. Czasem produkcje z potencjałem, by stać się obiektem kultu okazują się po prostu zwykłymi knotami. Tak jak „Norweski ninja”.
Zanim jednak o samym filmie, słowo o wydaniu dvd. Pierwsze wrażenie jest całkiem pozytywne: ładna okładka, krzykliwe kolory – może się podobać. Mina trochę rzednie po spojrzeniu na książeczkę. Ktoś przyzwyczajony do tego rodzaju edycji (książka plus film) mógłby spodziewać się większej ilości informacji na temat obrazu: ciekawostek, sylwetek aktorów, szczegółów na temat procesu produkcji. Oczywiście biorąc pod uwagę charakter filmu trudno było spodziewać się cudów, ale i tak to, co dostajemy rozczarowuje: krótkie streszczenie historii, kilka informacji na temat grindhouse’ów, opis postaci i... reklamy kolekcji „Rebel Rebel”. Trochę biednie. Lepsze wrażenie robią dodatki, których znalazło się na płycie całkiem sporo. Część z nich wygląda jak niewykorzystane wcześniej i zmontowane sceny („Życie na wyspie traw”), inne są jawnym żartem („Figurki postaci”); interesujące są natomiast dwa filmiki pokazujące pracę nad efektami specjalnymi: akcją na platformie wiertniczej i jazdą na torpedach. Warto je obejrzeć choćby po to, żeby poznać sztuczki związane z efektami wizualnymi czy też przekonać się, że nawet w dobie zaawansowanej, niemal fotorealistycznej animacji czasem zwykła, drewniana tuba i trochę farby okazują się niezastąpione.
Wracając jednak do samego filmu – sam koncept wyjściowy jest wręcz cudownie absurdalny. Oto lata 80., Zimna Wojna trwa w najlepsze, podsycając nastroje strachu i niepewności. Wydatnie pomaga w tym specjalna komórka CIA, organizująca na całym świecie zamachy terrorystyczne i obarczając odpowiedzialnością za nie komunistów. Jej kolejnym celem ma być Norwegia, jednak na drodze komórki wywiadu staje tajna broń króla: oddział oddanych narodowi, znakomicie wyszkolonych wojowników ninja.
Brzmi to durnie i takie też w zasadzie jest. Próby szukania logiki przynoszą podobne rezultaty, co wypatrywanie rzeczonego ninja w ciemnej uliczce – niby jest, ale dostrzec go nie sposób. Akcja rozwija się dość szybko, nie dbając zbytnio o sens czy spójność narracyjną - niekiedy wydarzenia wydają się wręcz przypadkowe. W teorii wypada to na plus – widz do końca nie wie, czego się spodziewać, więc kolejne zwroty fabularne stanowią dla niego większe bądź mniejsze zaskoczenie. Gorzej, że taka konstrukcja fabuły w zasadzie uniemożliwia wczucie się w opowieść. Oczywiście od tego rodzaju kina nie oczekuje się rozbudowanej intrygi czy kurczowego trzymania się związków przyczynowo-skutkowych – ich brak można wybaczyć. Ale w filmie Thomasa Cappelena Mallinga zgrzyta konstrukcja dramaturgiczna, a wobec tego trudniej już przejść obojętnie: „Norweski ninja” po prostu z czasem staje się coraz nudniejszy. Pod koniec absolutnie mnie już nie obchodziło, jak to się skończy, kto wygra, ani jaki będzie los bohaterów – notabene tak cienkich pod względem psychologicznym, że kartka papieru wpadłaby przy nich w kompleksy. Cóż więc z tego, że finał był zaskakujący, skoro absolutnie mnie nie ruszył? Rozczarowuje również ilość scen walk: owszem, są urokliwe, ale przy okazji także krótkie i nieliczne; dziwi to tym bardziej, że – czytając sylwetki aktorów – można się przekonać, że twórcy mieli możliwości, by je nakręcić i urozmaicić.
„Norweski ninja” zawodzi również w kwestii poziomu dowcipów, które dla tego rodzaju kina są esencjonalne. Na ironię zakrawa fakt, że widz jest wręcz bombardowany informacjami o niezwykłym poczuciu humoru twórców: ten sam slogan powtarza się na okładce, w środku książeczki i tuż przed filmem, zapowiadając komediowego zawodnika wagi ciężkiej. Biorąc pod uwagę tak ostentacyjną informację, można by spodziewać się czegoś zabawnego, tymczasem w filmie Mallinga suchar goni suchar. Żarty w rodzaju doznania oświecenia nad domowej roboty hot-dogiem, tudzież doniosłe i absolutnie niezrozumiałe tyrady są na porządku dziennym, ale nie wywołują śmiechu, co najwyżej zgryźliwy komentarz względem scenarzysty i pytanie „no i co z tego?”. Jest to o tyle dojmujące, że twórcy mieli również sporo bardzo ciekawych pomysłów, żeby wspomnieć o potężnej barierze ochronnej wytwarzanej przez zasady feng shui oraz przekształcenie – w iście hollywoodzkiej scenie – dowódcy ninja w naładowany mocą żywy defibrylator. Nie najgorzej wygląda też kwestia audiowizualna: z głośników dochodzi wesoła muzyka w stylu disco, zaś na ekranie lekko tandetne dekoracje łączą się z tanią, acz nienajgorszą animacją. Należy też pochwalić ekipę za wykorzystanie różnych technik filmowania, począwszy od obrazu z kamery przemysłowej, aż po filtry noktowizora i radaru. Niby miały one zamaskować niedostatki techniczne, ale wyglądają całkiem dobrze i nieźle sprawdzają się jako element budowania oldschoolowego klimatu. Cóż jednak z tego, skoro człowieka absolutnie ci wojownicy i ich zadanie nie obchodzi...
„Norweski ninja” to przykład, że chwytliwy pomysł i niezłe możliwości techniczne nie gwarantują dobrego filmu w klimatach grindhouse. Zabrakło humoru, większej dawki ironii, a przede wszystkim porządnego skryptu, pozostał natomiast żal za niewykorzystanym potencjałem. Jeśli ktoś potrzebuje naprawdę pokręconego „dobrego złego filmu”, mającego jednocześnie charakterystyczny sznyt lat osiemdziesiątych, to niech już lepiej poszuka choćby „Jezusa Chrystusa Łowcę Wampirów”, że o nowocześniejszych obrazach w rodzaju „Włóczęgi ze strzelbą” nie wspomnę. W przypadku „Norweskiego ninja” mogę tylko zapytać: co właściwie ten film robi w towarzystwie „The Raid” i „Łowcy trolli”? Służy za wycieraczkę?
Gatunek: film fabularny
Wersja językowa: napisy
Liczba płyt: 1 x 1
Cena sugerowana: 29,99 zł
Czas: 76min
Obraz: widescreen 2:35.1
Dzwięk: norweski 5.1 Dolby Digital
Napisy: polski