Do łask twórców powracają Starkowie i uświadczymy ich aż troje. Właściwie to dwójkę plus bękarta, ale jednak John jest synem Edda, więc na jedno wychodzi. Wątek przewodni odcinka zdaje się jednak kręcić wokół Tyriona, co wszak nie jest żadną nowością. Jego proces w poprzednim odcinku także był najważniejszy. Dopiero zakończenie pokazuje nam, jak niezwykle ważny jest drugi wątek, ten dotyczący Sansy. Zanim jednak do niego dojdziemy, musimy przebrnąć przez sporą liczbę różnorakich scen: od tych dość istotnych przez mniej ważne, a na zapychaczach kończąc. 

Jeżeli Peter Dinklage nie dostanie jakiejś nagrody za rolę Tyriona, będzie to niezwykle dziwne. Już w poprzednim odcinku kradł dla siebie czas antenowy, teraz wręcz go łapczywie zabiera i nie ma zamiaru oddać. Jego początkowa rozmowa z Jaimem zwiastuje kilka dobrych dialogów. Po słowach Tyriona, jego minie oraz pustce w oczach widać to, co nieuniknione - brak nadziei. Jaime nie jest w stanie mu pomóc, jego lewa ręka nigdy nie będzie tak sprawna jak prawa i nie jest w stanie walczyć w obronie brata. 

Nie pomaga również rozmowa z Bronnem. Niegdysiejszy sojusznik - sowicie opłacany, ale jednak - został przekupiony przez Cersei małżeństwem, zamkiem i bogactwem. Najmłodszy z Lannisterów nie jest w stanie konkurować, jedyne, co ma, to pieniądze, więc godzi się z porażką. Podoba mi się rozmowa Jerome Flynna i jego pewność siebie granicząca z pogardą dla każdego, kto nie jest w stanie mu zapłacić. Już gdy wchodzi do celi, widać, że jego służba u Tyriona się zakończyła, a on sam poszedł tam, gdzie będzie mu lepiej i bezpieczniej. Nie ma co się dziwić, któż by chciał zostać zabitym. 

Cersei przygotowuje się dobrze do walki z reprezentantem Tyriona i zamiast oczywistych wyborów stawia na Górę. W świetnie nakręconej scenie widać całą potęgę starszego brata Ogara, jego okrucieństwo, siłę i żądzę krwi. Każdy widz sympatyzujący z Tyrionem może w tym momencie wstrzymać oddech. Nie ma szans, aby ktokolwiek sobie poradził z takim olbrzymem. 

I tutaj następuje to, co niespodziewane: sojusz ludzi zupełnie od siebie różnych, a jednocześnie mających podobne cele - zemstę. Do celi wchodzi Oberyn, a my jesteśmy świadkami jednej z najlepszych scen odcinka. Ich rozmowa, opowieść o tym, jak Lord Martell pierwszy raz zobaczył karzełka i okrucieństwo Cersei, która była jeszcze dzieckiem (co wiele tłumaczy, szczególnie w kontekście cech Joffreya), oraz chęć zemsty, jaką Oberyn pała względem Lannisterów, zbliża ich do siebie. To właśnie tutaj Tyrion (wspaniała gra aktorska Dinklage'a), płacząc nad swoim losem, a także faktem, że od początku nie był kochany przez niemal nikogo, widzi światełko w tunelu. Oberyn proponuje mu bycie jego reprezentantem, bo tylko w ten sposób uczciwie zemści się za śmierć siostry i jej dzieci. Będzie mógł zabić Górę, a w późniejszym etapie - zapewne dzięki sojuszowi z Lannisterem - także całą resztę. O okrucieństwie Lorda Martella krążą legendy, miejmy więc nadzieję, że twórcy pokażą ten fascynujący pojedynek Góry z Oberynem.

[video-browser playlist="633753" suggest=""]

Kolejne sceny to seria zapychaczy. Widzimy dalszy etap podróży Brienne w poszukiwaniu Sansy i Aryi. Dzięki pomocy jednego z byłych kompanów najmłodszej Starkówny kobieta ma szansę spełnić obietnicę daną Catelyn. Nie lepiej dzieje się u Jona Snowa, który po powrocie do twierdzy próbuje przekonać Lordów Straży Nocnej do zniszczenia tunelu i obrony przed Dzikimi. Nic z tego, nikt nie traktuje go poważnie i zapewne szykuje nam się kolejna walka. Oby pokazana została w sensowny i ciekawy sposób. Również u Matki Smoków nic nowego. Można by rzec, że kłopotów z rządzeniem ciąg dalszy. Nieustanne podejmowanie decyzji i próby zapanowania nad wszystkim są coraz trudniejsze, zwłaszcza gdy trzeba się miotać pomiędzy dwoma doradcami mówiącymi zupełnie różne rzeczy i nakłaniającymi do odmiennych postanowień. 

Na szczęście przed prawdziwą bombą odcinka i mocnym cliffhangerem pojawia się wątek Aryi i Ogara. Bardzo lubię tę dwójkę, która mimo że pasuje do siebie jak pięść do nosa, to stanowi coraz bardziej zgrany zespół. Ich krótkie rozmowy są momentami zabawne na swój specyficzny, mroczny sposób. Ogar pytający o imię jednego z najemników próbujących zabić dwójkę zwraca się do Ayri, czy przypadkiem nie ma go na krótkiej liście. Starkówna odpowiada, że zawsze może się tam znaleźć, ale musi znać jego imię. Jej szybka reakcja i pchnięcie Rorge'a w serce pokazują, jak młoda szybko się uczy. Czarny humor Ogara - mającego całkiem prostą, ale skuteczną filozofię życia - również ubarwia każdy odcinek Gry o tron

Najważniejsze jednak zostało pokazane na końcu. Oprócz wspomnianego już wątku Tyriona twórcy wracają do Sansy i jej problemów z rodziną. Po krótkiej, acz dosadnej rozmowie z Robinem, który przy odrobinie szczęścia mógłby być równie dobrze niezłym następcą Joffreya (rozpieszczony gnojek cieszący się z tytułu i pragnący strącać w przepaść każdego, kto mu się nie spodoba lub naprzykrzy), dostaje za swoje, zostaje spoliczkowany i z płaczem ucieka do mamy. W tym momencie pojawia się jednak Litllefinger i odkrywa swoje prawdziwe zamiary. Scena pocałunku wiele wyjaśnia. Tym bardziej zaskakuje fakt tego, co się dzieje później. Na szczęście nigdy nie byłem wielkim fanem Lysy, siostry Catelyn. Nie zmienia to jednak faktu, że właśnie coś się w życiu Sansy zmieniło. I to nieodwracalnie. Niemal cała jej rodzina wyginęła, a ona zostaje sama z Petyrem Baelishem, który rządzi teraz w Dolinie. Szczególnie że ma on zapewne wobec niej ogromne plany. Skoro tak kochał Catelyn, a Sansa coraz bardziej ją przypomina... Cóż dobrego ją czeka? Ślub? 

Siódmy odcinek Gry o tron to moment wyczekiwania. Wyczekiwania na to, co przyniesie sojusz Tyriona z Oberynem, podróż Brienne, przygotowania Nocnej Straży przed atakiem Dzikich, wreszcie postępowanie lorda Baelisha w stosunku do Sansy. Każda z tych postaci widzi światełko w tunelu mogące sprawić, że ich życie stanie się lepsze. Jest to światełko niewielkie, ledwie się tli w oddali i może w każdej chwili zgasnąć, jak zresztą wszystko u Martina. Nikt nie jest bezpieczny, a chwilowy sukces szybko może stać się porażką. Podobnie jak niepowodzenie można przekuć w radość. Jak będzie? Nie wiadomo, ale jesteśmy już za półmetkiem. I podobnie jak Jon Snow niewiele wiemy. Praktycznie nic. Pozostaje więc nam czekać, trzymając za niektóre postacie kciuki. 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj