Mówicie, że nie ma już dobrych westernów? Naprzeciw oczekiwaniom fanom gatunku wychodzi Netflix z najnowszą – i pierwszą w historii dystrybutora – produkcją traktującą o rewolwerowcach na poważnie. Sam film zaczyna się całkiem spokojnie. Zatrzymanie młodego ojca z dwójką synów przez duet rabusiów staje się pretekstem do opowiedzenia przez niego historii o słynnym zabójcy, znanego jako Cabeleira. Akcja przenosi się wtedy do schyłkowego okresu Dzikiego Zachodu, czyli lat 10. i 20. XX wieku. Noworodek, pozostawiony na pustyni, zostaje przygarnięty przez wojownika Siedem Uszu. Tamten uczy chłopca strzelania, łowiectwa itd. Gdy pewnego dnia nie wraca do domu, dorosły już chłopak wyrusza do najbliższego miasta, by odnaleźć przybranego ojca. Spotyka tam właściciela ziem o nazwisku Blanchard, Francuza z pochodzenia, który werbuje przyjezdnego jako egzekutora. Wtedy też główny bohater nadaje sobie imię Cabeleira.
fot. Netflix
Pomimo ciekawej historii, film może niektórych odrzucić – zwłaszcza z początku. Około pierwsze pół godziny to zbieranina różnych retrospekcji, z małą liczbą dialogów, za to z dominującym narratorem – czyli zatrzymanym ojcem z samego początku filmu. Po tym czasie schodzi on na dalszy plan (wracając potem tylko co jakiś czas, ale na dosłownie chwilę), pozwalając pozostałym bohaterom zaprezentować się w akcji. Tak, bohaterom, bo Cabeleira to nie jedyna główna rola w tym filmie. Z czasem ścieżki różnych bohaterów zaczynają się przeplatać – a nie są to bynajmniej ścieżki pokoju. Oprócz małomównego najemnego zabójcy o dzikiej naturze oraz bogatego Francuza, swoje miejsce w filmie mają również m.in. prostytutki, skorumpowany milicyjny urzędnik, na usługach Blancharda, z rodziną czy samozwańczy szeryf. Nawet jednak ten ostatni nie jest bez skazy, będąc nie najlepszym wzorem do naśladowania. Zdziwi się jednak ten, kto oczekuje typowej historii o kowbojach, na wzór takich klasyków jak A Fistful of Dollars, The Magnificent Seven czy 3:10 to Yuma. Pierwszym, co się rzuca w oczy, to umiejscowienie akcji; bowiem opowieść o tytułowym zabójcy ma miejsce w Brazylii, a konkretnie w Pernambuco, jednym z najbardziej wysuniętych na wschód stanów największego państwa Ameryki Południowej. Pomimo osadzenia akcji poniżej równika oraz dominującego języka portugalskiego, jest to western z krwi i kości – nadal mamy do czynienia z terenami skąpo odzianymi w roślinność, grą pełną zemsty i intryg oraz pojedynkami na rewolwery ludzi wyjętych spod prawa.
fot. Netflix
O Matador jednak wbrew pozorom nie jest filmem o zabijaniu, awanturniczej przygodzie czy hedonistycznym stylu życia. To przede wszystkim opowieść o poszukiwaniu własnego miejsca w świecie, wychowywaniu młodego człowieka, wierze oraz wartości i sensie życia. Udanym zabiegiem jest właśnie ukazanie próby rozwikłania powyższych problemów z kilku perspektyw. Cabeleira, który przez blisko dwadzieścia lat był wychowywany na odludziu i odznacza się tym samym szczątkową mową i antyspołecznym zachowaniem, dopiero się ucząc zasad cywilizowanego świata, ma całkiem inny pogląd na sytuację niż farmer, który z chęci pomszczenia najbliższych stał się żądnym krwi porucznikiem. Mimo to, wszyscy bohaterowie, pomimo dzielących ich różnic, zaczynają sobie w końcu uświadamiać, że każdego z nich czeka na końcu śmierć. Natomiast drugą rzeczą odróżniającą O Matador od topowych przedstawicieli amerykańskiego czy spaghetti westernu jest brutalność. Film epatuje wulgaryzmami, seksem i nieczułą bezwzględnością ze strony większości bohaterów. Czyni to jednak inaczej niż Django Unchained czy The Hateful Eight. Quentin Tarantino, jak to bywa w jego zwyczaju, robi to w sposób niejako karykaturalny, nieraz mocno przerysowując dane sceny, nawet w celu obrzydzenia widza. Brazylijski western nie sili się na krwiście ubarwioną stylistykę, prezentując brutalne sceny w sposób realistyczny i – że tak to nazwę – suchy. Choć oczywiście równie mocno uderzają w widza, nie pozwalając mu być obojętnym, zresztą jak u Tarantino.

Westernowy dramat od giganta to może nie najbardziej przystępna, ale na pewno solidna produkcja, z dobrze dobranymi aktorami, profesjonalnym montażem i surowymi – lecz jednocześnie pięknymi – plenerami. Nie obraziłbym się, gdyby Netflix i/lub Marcelo Galvão, reżyser omawianego dzieła, stworzył w przyszłości podobny obraz kinowy. Zasłużone osiem na dziesięć.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj