Pewnym rozczarowaniem w filmie Alien: Covenant jest osadzenie akcji 10 lat po wydarzeniach z Prometheus. Takim sposobem Ridley Scott w zasadzie olewa najciekawszy wątek, jaki zapowiadał tamten film, czyli odwiedzenie planety Inżynierów i poznanie informacji o nich samych. Z jednej strony czuję niesmak, że wątek z takim potencjałem na ciekawą i odstającą od schematu serii fabułę zostaje zamieciony pod dywan. Dostajemy zaledwie krótką scenę retrospekcji. Nie powiem – jest to jedna z lepszych sekwencji filmu: ciekawa, klimatyczna i efektowna. Stawiam, że maź zabijała ich w chwilę, bo została przerobiona przez Davida. Dlatego też Obcy wychodzili z nich praktycznie od razu. Sądzę, że na nich działa ona inaczej niż na ludzi. Prawda jest taka, że zminimalizowanie tego wątku nie daje nam odpowiedzi na wiele pytań, które mogły być podstawą o wiele ciekawszej historii. Po co w ogóle stworzono ten wirus? Jaki był dokładnie jego cel? Przecież poprzedni film zaledwie liznął temat, nie oferując satysfakcjonujących informacji. Jakby po Prometeuszu zdecydowano się zmienić nagle koncept na rozwój tej historii. Trochę nie ma to sensu. W filmie jest ogromny problem ze scenariuszem. W wielu momentach jest on o wiele bardziej przesycony głupotami i absurdami niż Prometeusz. Rzeczami, których nie powinno być w produkcji science fiction, aspirującej do czegoś inteligentniejszego niż zwyczajny blockbuster. W końcu film porusza wiele kwestii filozoficznych (relacje z stwórcami, cel życia, tworzenie), ale robi to banalnie i nieumiejętnie. Szybko okazuje się, że te pseudofilozoficzne dyrdymały są pustymi frazesami, które nie mają zbytnio znaczenia. A to tylko jeden z niedopracowanych elementów, bo w końcu mamy też załogę starannie wybraną do lotu Przymierzem. Znów grupa pełna głupców, którzy mają ginąć w coraz to głupszy sposób. Weźmy za przykład scenę z ambulatorium. Bohaterka jest przerażona – to zrozumiałe! Zauważcie jednak, że w pozbawionym jakiekolwiek sensu ciągu wydarzeń kładzie się na ziemi i gapi na neomorfa. Nie było żadnego powodu, by postać zniżyła się do poziomu stwora. Problem w tym, że scena ta nie tylko nie wywołuje grozy, ale też powoduje, że śmierć jest po prostu głupia i bezcelowa. Nie zapominajmy jeszcze o sztandarowym przykładzie absurdu: załoga wychodzi na niezbadaną, tajemniczą planetę ubrana w zwyczajne ciuchy, jakby szła na spacer po górach. To nawet w Prometeuszu, w którym głupot nie brakowało, najpierw wyszli w skafandrach! Kolejny banał ułatwiający niedorzeczne infekowanie ludzi, by pojawiały się stwory. W tym wszystkim największym problemem jest brak dobrej budowy napięcia i atmosfery grozy, która w pierwszych częściach była tworzona bardzo umiejętnie. Ba, nawet w Alien: Resurrection działało to ciut lepiej. Takim sposobem trudno emocjonować się walką o przetrwanie, a o lęku przed stworami nie ma nawet mowy. W gruncie rzeczy to pod tym względem jest mdło i nieciekawie. Kłopot w tym, że nawet jeśli atmosfera byłaby zachowana, nadal można byłoby narzekać, bo kolejnym filmie dostalibyśmy to samo. Seria Obcy ma ten sam problem co Terminator –każda odsłona w zasadzie oparta jest na tym samym schemacie. Zatem ponownie dostajemy nieciekawe ganianie się z potworami i brutalne śmierci członków załogi. Tak jak w pierwszych Obcych to jeszcze działało i miało sens (atmosfera nadrabiała mankamenty), tak tutaj jest odtwórcze i nudne. Nie ma żadnego pomysłu na urozmaicenie, wyrwanie się z kliszy fabularnej. Ridley Scott po prostu prezentuje mdłe i oklepane starcie z obcymi. Dużym problemem filmu jest też całe przyspieszenie procesu zainfekowania. Zwróćcie uwagę, że dosłownie w chwilę zarażone osoby odczuwają dolegliwości, by kolejną chwilę później wypluć z siebie obcego, który jeszcze chwilę później jest już dojrzałym osobnikiem. To jest totalny i największy absurd tego filmu, który odziera go z resztek klimatu. Ten proces zawsze był dłuższy, a wyścig z czasem oparty na znalezieniu malca i ubiciu go, wywoływał emocje. A tutaj mamy pójście skróty. Problem w tym, że kompletnie niewyjaśnione i nieusprawiedliwione fabularnie. Mamy się domyśleć, że David robił eksperymenty genetyczne? No, możliwe, ale jak to się ma do przyszłych filmów? Pewnie będą chcieli wyjaśnić to w kolejnej części, gdzie po raz kolejny grupa głupców będzie się ganiać w ciemnych korytarzach z komputerowymi potworkami. Może tym razem wymyślą coś ciekawszego od neomorfa, który wygląda jak przerobiony pokemon? Ksenomorf trochę ratuje sytuację, bo charyzma tego stwora jest niepodważalna.
fot. materiały prasowe
+19 więcej
W zasadzie film serwuje dwie rzeczy fabularne, które są ważne z perspektywy całego uniwersum i serii. Los Inżynierów, o którym już wspomniałem, oraz genezę Ksenomorfa. Tutaj rodzi się kolejny problem wynikający z kardynalnego błędu Ridleya Scotta i jego scenarzystów. Ta geneza odziera potwora z jego tajemniczości, klimatu i znaczenia. Fakt, że za stworzenie Ksenomorfa odpowiada szalony android jest... nudny, mdły i banalny. Odczuwam podobne emocje, jak w 1999 roku podczas seansu Mrocznego widma, gdy George Lucas uparł się na wyjaśnienie Mocy żyjątkami zwanymi midichlorianami. Na tym właśnie polega absurd tego filmu. Scott pokazał niepotrzebną genezę, gdy ciekawszym wątkiem byli sami Inżynierowie i ich motywacje do stworzenia tego ustrojstwa. Najgorsze w tym jest to, że te dwie rzeczy fabularne można by opowiedzieć w pięciominutowej produkcji krótkometrażowej, a nie w dwugodzinnym filmie przepełnionym nudą. To właśnie jest mój największy zarzut wobec tego dzieła. Jest po prostu nudno, bo bez napięcia i atmosfery w zasadzie nic się nie dzieje. Scen z obcymi, które mogą rozruszać cokolwiek na ekranie, jest zaledwie kilka. Ba, więcej jest pseudofilozoficznego bełkotu Davida, którego szaleństwo i chęć zniszczenia ludzkości jest dla mnie nieprzekonująca i nieusprawiedliwiona fabularnie. Zamiast czegoś, co da rozrywkę, zbuduje klimat lub rozwinie istotne rzeczy, Scott daje za dużo czasu ekranowego Davidowi i Walterowi. Ich wspólna sceny sprawiają wrażenie zapychacza przesyconego czymś, co w zamiarze miało być głębokie, a wyszło komicznie złe. Nauka gry na flecie czy pocałunek androidów to motywy po prostu niepotrzebne. Nie rozumiem, co scenarzyści myśleli, opisując te dziwaczne pomysły. A już czarę goryczy przelewa mały ksenomorf podnoszący rączki jak tata David... to naprawdę boli. Do tego wszystkiego Ridley Scott wprowadza najbardziej oklepany zwrot akcji w historii, który był ogrywany na wszelkie sposoby. Gdy pozostawiono walkę Waltera z Davidem w zawieszeniu... dalszy rozwój wydarzeń był oczywisty. Można było jedynie czekać na moment, ww którym Walter ujawni, że jest Davidem. Najgorsze, że reżyser bardzo nieumiejętnie ukrywał ten fakt, od początku dając sugestie prawidłowej odpowiedzi. W zasadzie cały schemat był tak oczywisty, że nie musiał tego robić. Samo zawieszenie akcji w momencie kulminacji walki był odpowiedzią na to, jak to się zakończy. Bolesna przewidywalność. Plusem serii Obcy zawsze były wyraziste postacie, które chciało się lepiej poznać. Niepokoiliśmy się o ich losy! Tutaj nie ma kompletnie nikogo, kto mógłby nas zainteresować. Kapitan grany przez Jamesa Franco umiera w pierwszych minutach filmu. Daniels, kształtowana na nową silną kobietę serii, po prostu irytuje. Praktycznie co scenę płacze. A nowy kapitan... cóż, to jak słucha Davida i daje się zapłodnić ksenomorfem, jest sztandarowym przykładem niedorzeczności tego filmu. Przecież chwilę wcześniej podejrzewał Davida o nikczemne cele! Reszta postaci to puste powłoki z zaledwie kilkoma cechami. Ani ciekawi, ani wyraziści, ani ludzcy. W wielu scenach ksenomorf ma więcej ikry i osobowości niż ci bohaterowie. Ten film to tak naprawdę skrajności. Głupota, brak logiki i absurdy fabularne z jednej strony, czyli to wszystko, co opisałem wyżej, majstersztyk realizacyjny z drugiej. Produkcja jest naprawdę kapitalnie zrealizowana! Efekty specjalne zachwycają (nawet te komputerowe stwory), a zdjęcia dosłownie zapierają dech w piersi. To one budują jakiś klimat. Poza tym film jest nieźle zagrany przez Michaela Fassbendera czy nawet  przez zbyt dużo płaczącą Katherine Waterston. Tak naprawdę do kwestii technicznych nie mam nic do zarzucenia, bo widać każdy dolar na ekranie. Szkoda, że nie miał tutaj scenariusza na poziomie, który dorównałby technicznemu mistrzostwu. Często mówimy, że efekciarskie superprodukcje oparte na akcji są głupie i puste. Problem w tym, że Alien: Covenant jest pod tym względem jeszcze gorszy. Rozczarowanie potęgowane jest jeszcze bardziej przez fakt, że film aspiruje do bycia czymś więcej. Czymś, co powinniśmy postawić obok inteligentnych science fiction. Dostajemy jednak rzecz nudną, czasem komicznie absurdalną i kompletnie niestraszną, za to często niepotrzebnie obrzydliwą. W trakcie seansu nabrałem skojarzenia z serią Piła. Pierwsza część oparta była na dobrym klimacie, napięciu i grozie, późniejsze tylko na krwawym zabijaniu. Obcy: Przymierze doskonale się wpisuje w taką tendencję, bo fabularne ciekawostki nie są warte dwugodzinnego seansu. Ridley Scott tworzył lepsze i gorsze filmy, ale nie sądziłem, że w serii Obcy nakręci coś, co będzie można zaliczyć do rozczarowania roku.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Multikina

.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj