Zbliżamy się do końca 1. sezonu serialu Ocaleni, a twórcy dalej wyznają dziwną zasadę „im więcej, tym lepiej”. Rzecz w tym, że tutaj nie do końca wychodzi to tak, jak trzeba.
Dwa kolejne odcinki serialu Salvation wyróżniają się na tle pozostałych – widać to już w pierwszych minutach zarówno epizodu 10. jak i 11., które rozpoczynają się bardzo dynamicznie. Sekwencje do intensywnej muzyki, cięcia montażowe, energiczna praca kamery – robi się teledyskowo, a tego do tej pory w serialu nie było widać. Przyznam szczerze – działa. Obraz od razu przykuwa oko, bo zwyczajnie na początku nie jest dla nas jasne, na co patrzymy. Dzięki takiemu zagraniu, u startu odcinka uwaga widza jest przykuta do ekranu i wypada to całkiem dobrze. Pamiętajmy jednak, że to Ocaleni – nie trzeba długo czekać, by kolejne twisty i zwroty fabularne wywołały w nas znajome westchnięcie zażenowania.
Trwa obława na członków Q17, jednak – o dziwo – to wcale nie oni stoją w centrum odcinka. Przeciwnie, akcję z wujem Tanza odsunięto na bok, w dodatku w najbardziej prosty sposób, jaki można sobie wyobrazić – poprzez schwytanie lidera grupy, zakucie go w kajdanki i poświęcenie uwagi zupełnie nowemu wątkowi. Wprowadza to straszny bałagan i naprawdę dziwię się, że twórcy decydują się na takie banały – trudno nadążyć za tym, kto jest na daną chwilę największym zagrożeniem, a co za tym idzie: nie ma jak się czegokolwiek naprawdę wystraszyć. Podziwiam tych bohaterów, że są w stanie podchodzić do tego wszystkiego na poważnie, a aktorów – że potrafią oddawać na swoich twarzach wyraźne emocje. Z perspektywy widza nie jest to ani przerażające ani niepokojące ani żadne – serial kompletnie się zagubił i już dawno przestał intrygować.
Irytuje mnie ciągnięcie wątku Jillian i sekty – a już zwłaszcza rozwiązanie zeszłotygodniowego cliffhangera, w którym postać już sięgała do kieliszka z (jak mi się wówczas wydawało) trucizną. Tymczasem nowe odcinki rozpoczynają się jak gdyby nigdy nic od momentu, w którym Jillian cała i zdrowa przechadza się po Białym Domu. Trudno podejść do tego z powagą, bo twórcy sami nie traktują poważnie zaproponowanych przez siebie twistów fabularnych. I teraz od początku prezentuje nam się zagrożenie w postaci masowego samobójstwa, jak gdyby nie można było pociągnąć tematu od zeszłego tygodnia. Tym sposobem tempo naprzemiennie przyspiesza i zwalnia, koniec końców nie budząc w widzu zaangażowania ani emocji. Sama Jillian również nie jest wiarygodna – nie wiem, gdzie ta dziewczyna ma rozum, bo dalej zachowuje się, jakby była tylko w połowie przytomna. Kompletnie to do niej nie pasuje.
Wprowadzenie wątku zbiorowego samobójstwa jest kolejnym z zagrożeń, które wiszą nad naszymi bohaterami. Już nie Resist, już nie Q17 – teraz największym złym jest Bass Shepherd, który (jak się właśnie okazało), trzyma w garści MILIONY wyznawców na całym świecie, gotowych popełnić samobójstwo "na hurra!". Oczywiście teraz należy do tego nie dopuścić i nagle to ta sprawa staje się największym priorytetem zebranych. Nie liczy się asteroida ani żadne ataki hakerskie – ni stąd ni zowąd przenosimy się do długiej sekwencji obławy rodem z serialu Waco (porównanie ma charakter bardzo ogólny – tak naprawdę pod względem jakościowym obie produkcje dzieli przepaść). Trochę smutno, że w celu wprowadzenia nowej dramy z Afryki specjalnie sprowadzono Zoe – i jednocześnie trochę śmieszno, że postać, bez której serial w stu procentach może funkcjonować, nagle staje się punktem zaczepienia dla wszystkich dalszych wydarzeń. Oto grożą jej Q17, oto sekta chce spoić ją trucizną, a żeby tego było mało, dziewczyna jest w ciąży z nieżyjącym już synem Harrisa. Podwójna szkoda, bo Zoe wydaje się sympatyczna i wiarygodna – zachowuje się jak zbuntowana przed nadmierną czułością matki nastolatka, którą łatwo przekabacić na ciemną stronę mocy i jest to w pełni uzasadnione. Gdybyśmy tylko choć trochę zdążyli ją poznać, być może zabieg fabularny z wrzuceniem jej w ognisko zagrożenia rzeczywiście budziłby emocje. A tak... wzbudza jedynie wzruszenie ramion. Tego typu ciężarów nie kładzie się nawet na barkach głównych bohaterów, a co dopiero tych trzecioplanowych. Ale – pamiętajmy – to przecież Salvation, gdzie tak naprawdę wydarzyć się może wszystko.
W tym wirze dramatycznych i „trzymających w napięciu” sytuacji powróciła Alycia, która nawiązuje sojusz z Dariusem i Liamem. Liam po raz kolejny udowadnia, że jest postacią z plasteliny – przybiera taki kształt, jaki nada mu osoba, która akurat ma go w garści. Jeszcze niedawno był zakochany w Alycii, chwilę później stał się jej największym wrogiem, a teraz znowu przychylnie patrzy w jej kierunku, bo dziewczyna zdecydowała się pomóc w ograbieniu złodziei. Od jakiegoś czasu chłopak przejawia zerową charyzmę i trudno powiedzieć o nim cokolwiek innego niż to, że jest mdły i przezroczysty. Mam przeczucie, że kolejne wydarzenia spowodują, iż kompletnie zapodzieje się w akcji i trzeba nam będzie lupy, by w ogóle dostrzec go na tle innych postaci.
Na szczęście – lub nieszczęście – twórcy w porę opamiętali się z zasypywania bohaterów zagrożeniami i powrócili do tematu, wokół którego orbituje cały serial: asteroidy, która już za 58 dni doleci do Ziemi. Żeby znowu wywołać dreszczyk emocji, twórcy zdecydowali się rozwalić działo kinetyczne, po raz kolejny pozostawiając bohaterów w sytuacji bez wyjścia. Przyznam, że scena z jego wybuchem rzeczywiście działa – jest to wiarygodne, a także poprawnie zrealizowane. W momencie, w którym kolejne reaktory wybuchają w oddali, szybko zbliżając się do zgromadzonych w laboratorium, można mówić nawet o czymś na podobieństwo wspomnianego dreszczyku. Nie ma jednak co robić sobie nadziei na katastrofalny koniec – Tanz ma w rękawie ostateczne rozwiązanie, jakim jest jego statek kosmiczny. Słowo „ostateczne” traktujmy jednak z dużym dystansem – bohaterowie już niejednokrotnie uciekali się do ostatecznych rozwiązań, po które sięgali kilkakrotnie, więc nie podchodziłabym do tego jako do asa w rękawie, a raczej kolejnej cudownej możliwości działania. Niemniej jednak, jeśli rzeczywiście statek zostanie wysłany w kosmos i jeśli rzeczywiście strąci Samsona z kursu, zacznę bić brawo i trzymać kciuki, by twórcy zdecydowali się zakończyć serial na dobre – byłoby to świetne zamknięcie tej naiwnej produkcji, dokładnie w ostatniej chwili, nim weszłaby na poziom jeszcze głębszej żenady.
Czy tak się jednak stanie, czas pokaże. W końcu ktoś jeszcze musi odbić Jillian z rąk złoczyńców, prawda? Przed nami dwa ostatnie odcinki 2. sezonu, które – mam nadzieję – będą też ostatnimi odcinkami serialu. Salvation mogą satysfakcjonować wyłącznie tych widzów, którzy szukają czegoś do kompletnego wyłączenia się – moim zdaniem jest znacznie więcej godnych uwagi seriali i nie ma potrzeby dłużej zapychać ramówki czymś takim.