Mamy 1964 rok. Cassius Clay (Eli Goree), 22-letni pięściarz, zdobywa tytuł mistrza świata klasy ciężkiej. By to uczcić, spotyka się w motelu w Miami ze swoimi przyjaciółmi: gwiazdą ligi NFL Jimym Brownem (Aldis Hodge), Malcolmem X (Kingsley Ben-Adir) oraz muzykiem Samem Cookiem (Leslie Odom Jr.). Tego samego dnia bohater ma ogłosić światu, że przechodzi na islam i od tego momentu będzie nosić imię Mohamed Ali. Nim jednak to się stanie, między przyjaciółmi dojdzie do wielu gorących dyskusji na temat tego, jaką rolę mają do odegrania w walce czarnoskórych o równe traktowanie w Ameryce i czy każdy z nich w pełni wykorzystuje swój potencjał społeczno-medialny. Ameryka lat 60. jest miejscem, gdzie marzenia się spełniają, a pucybut może nagle stać się milionerem. Niestety, takie przemiany nie są dostępne dla wszystkich. Afroamerykanie, nawet jeśli osiągają sukces, wciąż są traktowani jak ludzie drugiej kategorii. Widzimy to w scenie, w której Sam Cooke występuje w legendarnym klubie Copacabana przed białą publicznością. Jest to jednak gorzkie zwycięstwo, bo gdy tylko zaczyna show, ludzie zaczynają wychodzić z sali. I nie chodzi tutaj o brak talentu piosenkarza, wszak robi on ogromną karierę w kraju, a jego piosenki lądują wysoko na prestiżowej liście billboard. Jest to znak protestu przeciwko czarnoskóremu wykonawcy w klubie, w którym przeważnie bawią się biali mieszkańcy. Ta scena pokazuje dobitnie, z jakimi przeciwnościami losu musieli borykać się Afroamerykanie. Zresztą takich przykładów w filmie jest dużo więcej. Czasy się zmieniają, ale pewne zachowania społeczne zostają. Może nie we wszystkich dziedzinach, ale jednak wciąż są widoczne.    Regina King świetnie wpasowała się ze swoim debiutem w przemiany, jakie przechodzi Ameryka za sprawą ruchu Black Lives Matters, ekranizując broadwayowską sztukę i prezentując ją całemu światu. Na szczęście King nie idzie na łatwiznę, przekładając tekst 1 do 1, ale z pomocą scenarzysty Kempa Powersa, autora sztuki, urozmaica opowieść, wyciągając bohaterów ze sławnego motelowego pokoju w Miami. Gdy w sztuce wszystko rozgrywa się w jednym pomieszczeniu, w filmie dostajemy szerszy obraz tego, co się dzieje. King słusznie wychodzi z założenia, że osadzenie całej akcji w jednym miejscu byłoby sztuczne. Spotkanie czterech przyjaciół po tym, jak jeden z nich został właśnie mistrzem świata w boksie, nie ograniczyłoby się jedynie do czterech ścian pokoju. Tekst Powersa obnaża pewne niedoskonałości tych historycznych postaci. Clay jest pokazany jako narcyz zawsze przekonany o własnej racji. Cooke jest postrzegany jako człowiek zbyt mocno zabiegający o względy białego człowieka i biegnący za pieniądzem bez oglądania się na problemy swoich braci. Natomiast Malcolm X to chłodny egoista chcący wykorzystać popularność swoich znajomych do własnych celów politycznych. Wszystkie te wady wychodzą na światło dzienne w trakcie tego jednego wieczoru. Przyjaciele będą musieli się z nimi zmierzyć, podejmując tym samym decyzje, które zmienią nie tylko ich życie, ale też i kierunek rozwoju historii Stanów Zjednoczonych. Pod płaszczykiem błahego spotkania znajomych dostajemy bardzo filozoficzne rozmowy na temat tego, co jedna osoba może zrobić dla milionów. Scenariusz Powersa jest świetnie napisany. Dialogi między bohaterami elektryzują widza, który słucha ich w wielkim skupieniu. Czuć, że nie są to puste frazesy, ale walka ideowa, z której wykluje się coś wspaniałego. Nic dziwnego, że sztuka teatralna cieszy się tak dużą popularnością. King przeniosła to na poziom wyżej, dodając do tej i tak zaognionej rozmowy jeszcze więcej emocji dzięki idealnemu castingowi. Aktorzy zostali świetnie dobrani i po mistrzowsku wywiązują się z powierzonych ról. Zwłaszcza Eli Goree i Leslie Odom Jr. wyróżniają się na tle kolegów. Dodają swoim bohaterom pewnej charyzmy i odrobinę humoru, który jest tak potrzebny w poważnych produkcjach, by choć na chwilę rozładować napięcie. W pamięci po seansie zostaje także drugoplanowa rola Lance’a Reddicka jako ochraniającego Malcolma X brata Kareema. Zachowanie tego bodyguarda pokazuje widzowi, że nie wszyscy są równi nawet w oczach swoich kompanów.
materiały prasowe
Najtrudniej ogląda się Brytyjczyka Kingsleya Ben-Adira, ale nie ze względu na jakieś braki aktorskie, a bardzo odpychającą postać Malcolma X, który do wszystkich mówi z wyższością z głosie. Jakby był jedynym piewcą prawdy, a reszta żyła z klapkami na oczach i nie dostrzegała tego, co dzieje się wokół nich. Cały czas kombinuje, jakby to wykorzystać popularność swoich znajomych. Nie cieszy się z ich sukcesów, a raczej widzi w nich szansę do realizacji swoich celów politycznych. Nawet przeciągnięcie Cassiusa na muzułmanizm nie ma dla niego wymiaru czysto duchowego. Ignoruje wszystkie wątpliwości przyjaciela i obawy, jakie się z tym wiążą, bo ma w tym swój ukryty motyw. Ben-Adir świetnie to ukazuje, ale przez to trudno kibicować temu bohaterowi. Pewnej nocy w Miami... to bardzo dobry film i świetny debiut reżyserski. King pokazuje się w nim jako świadoma twórczyni, która dokładnie wie, jaki efekt chce uzyskać od swoich aktorów. Ma jednak łatwiej, ponieważ sztuka, na której film się opiera, została wystawiona tyle razy na deskach teatru, że łatwo przenieść ją na ekran. Następny projekt pokaże, czy był to po prostu przypadkowy celny strzał, czy mamy do czynienia z rodzącym się talentem reżyserskim.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj