Trudno w to uwierzyć, ale Netflix stanął na wysokości zadania i stworzył zaskakująco dobrą i całkiem wierną adaptację mangi One Piece! Twórcy włożyli dużo serca w aktorski serial, który zadowoli zarówno fanów anime, jak i nowych widzów.
Przed premierą aktorskiego One Piece było dużo obaw i wątpliwości, czy historia Luffy’ego – który postanawia zostać królem piratów i wypływa w morze, aby zdobyć tytułowy skarb – będzie choćby przyzwoitą adaptacją. Na szczęście Netflix na poważnie podszedł do tego kultowego projektu – platforma odrobiła lekcję z poprzednich nieudanych prób przenoszenia anime na ekrany (Cowboy Bebop, Death Note). Nie tylko wyłożył na to ogromne pieniądze, ale też zaangażował odpowiednich ludzi (Matt Owens i Steven Maeda). Mało tego – nad wszystkim czuwał twórca mangi Eiichiro Oda, którego opinie były brane pod uwagę. Na jego prośbę nakręcono na nowo wiele scen z serialu. Wydaje się, że najwięcej zmian dokonano w pierwszym odcinku, o czym świadczy chaotyczny i poszatkowany montaż. Choć tempo akcji jest zawrotne, to historia nie rozwija się płynnie. Jest to szczególnie odczuwalne, gdy obejrzy się kolejne epizody, które nie mają tego problemu. Nie pędzą na złamanie karku, a pozwalają poznać lepiej bohaterów.
Wysoki budżet zapewnił świetną scenografię One Piece oraz imponujący rozmach (specjalnie zbudowane statki), pozwalający wsiąknąć w ten bogaty świat. Poza tym Netflix niewątpliwie przyłożył się do znalezienia odpowiedniej obsady. Została ona perfekcyjnie dobrana! Nie tylko mówimy tu o fizycznym podobieństwie, ale też o sposobie gry aktorów, który pozwala zobaczyć w nich ukochane, barwne postacie z anime.
Iñaki Godoy jako Luffy emanuje pozytywną energią. Potrafi zarażać swoim optymizmem, choć trzeba przyznać, że po pewnym czasie nudzi to ciągłe powtarzanie, że chce zostać królem piratów. Oczywiście w anime też ma to miejsce, ale przy ośmiu odcinkach serialu natężenie tego jest zbyt duże, co trochę irytuje. Luffy w wersji aktorskiej bardzo przypomina swojego odpowiednika z anime, choć jest on nieco mniej dziecinny. Zaskoczyć mogło też to, że wykazał zaciekawienie przeszłością Nami, czego nie zrobił w oryginalnej historii. Dzięki temu bohater stał się bardziej ludzki. Choć Luffy jest centralną postacią One Piece, to w pewnych momentach, jak choćby podczas scen w posiadłości Kayi, był przyćmiewany przez historie pozostałych. Oczywiście, gdy przyszło do finałowej konfrontacji, to on najbardziej błyszczał, ale takie chwile uwypuklały to, że kapitan Słomkowych to prosty człowiek z wielkimi i ambitnymi marzeniami. Twórcy mieli niezły pomysł, aby uświadomić Luffy’ego o odpowiedzialności i konsekwencjach jego decyzji, ale ostatecznie nie wszystko w tym dobrze zagrało. Warto też wspomnieć o firmowych atakach głównego bohatera, które wyglądały nadzwyczaj dobrze – spece od efektów komputerowych postarali się, aby oddać ich komiksowość.
Pozytywnie zaskakuje Mackenyu, który nie tylko wyróżniał się zielonymi włosami, ale też ogromną sprawnością fizyczną i umiejętnościami szermierczymi. Taki sprawny aktor to prawdziwy skarb, bo mogliśmy oglądać znakomite i dynamiczne choreografie z mieczami. Tak naprawdę to aż czekało się na jego starcia z kolejnymi przeciwnikami, ponieważ wyglądały najbardziej widowiskowo, również za sprawą świetnej pracy kamery. Mackenyu jako stoicki i nieco wycofany Zoro, różniący się nieco od swojego pierwowzoru, fajnie kontrastuje z hiperaktywnym Luffym czy rezolutną i zadziorną Nami. Scenarzyści napisali dla niego jednozdaniowe wypowiedzi, co czyni go bardziej cool, ale to działa. Momentami potrafi skraść show pozostałym bohaterom. Dobrze też wypadają jego wzajemne docinki z Sanjim, którego poznajemy w serialu najpóźniej. Taz Skylar też ciężko trenował do roli, aby zaprezentować kilka efektownych kopniaków, co pozwalało uwierzyć w jego postać. Dość dobrze pasuje do swojego bohatera, choć nie tak spektakularnie jak Godoy.
Z kolei Jacob Romero jako Usopp z całej załogi wypada blado. Może to dlatego, że jego retrospekcje i sama historia najsłabiej wybrzmiewają. A może został po prostu potraktowany jako mniej ważny, komediowy element historii? Miał rozluźniać atmosferę, ale nie zawsze to wychodziło. Czasem skutecznie rozbawiał swoimi kłamliwymi przechwałkami, ale aktor za bardzo się starał być zabawny. Ta postać trochę rozczarowała, ale jego odtwórca ma potencjał, by zagospodarować jego talent przy lepiej skonstruowanych żartach i dialogach. Myślę, że jeszcze może się wybić.
Największym zaskoczeniem jest postać Buggy’ego, który był bardzo trudny do odwzorowania pod względem komediowości i groteskowości, szczególnie biorąc pod uwagę charyzmę jego seiyuu z anime, czyli Shigeru Chiby. Jeff Ward sprostał wyzwaniu, sprawiając, że jego Buggy był równie szalony, psychopatyczny i sadystyczny, co ten z materiału źródłowego. I nawet jego charakteryzacja nie raziła w oczy, a wręcz mogła się podobać, bo wygląda dobrze z tym czerwonym wielkim nosem. Drobny zgrzyt spowodowany kiepskim CGI mógł pojawić się, gdy złożył się w „małego Buggy’ego”. Ważne, że ogólne wrażenie jest bardzo pozytywne. I chyba to wyczuli twórcy, ponieważ postać powraca parę razy po swoim wątku, aby skutecznie podnieść poziom humoru.
Bardzo dobrą robotę wykonała również Emily Rudd jako Nami. Choć postać nie budzi takiej sympatii jak pozostali bohaterowie, to od samego początku odczuwamy, że coś ukrywa i dźwiga na swoich barkach bagaż jakichś traumatycznych doświadczeń. Bohaterka wydaje się najbardziej przyziemna i wrażliwa ze wszystkich członków załogi, dzięki czemu scena, w której prosi Luffy’ego o pomoc, jest naprawdę emocjonalna. Niestety produkcja pod względem emocji nie prezentuje tak wysokiego poziomu jak anime czy manga. Sceny poszczególnych retrospekcji nie doprowadzają do łez i wzruszeń, choć niektóre potrafią poruszyć – jak ta Nami, Sanjiego lub Zoro. One są poprawne i nieźle zagrane, ale oryginał miał większy ładunek emocjonalny.
Na uwagę zasługuje też Arlong, który tonie w charakteryzacji. Wygląda nieoczekiwanie dobrze, bo wcale nie plastikowo, jak np. nieudany Chew. Temu kapitanowi ryboludzi dużo daje fantastyczny McKinley Belcher III – jego gra sprawia, że złoczyńca budzi grozę, a nie śmiech czy zażenowanie. Nic z tych rzeczy. Dzięki temu ostatni wątek w Arlong Park ma powagę, a samo starcie z Luffym również odpowiedni ciężar, dostarczający dreszczyku emocji.
Twórcy mieli trudne zadanie, aby upchnąć około 50 odcinków anime w zaledwie osiem epizodów aktorskiego serialu. Oczywiście trzeba było wprowadzić zmiany względem oryginalnej historii. Jednak cała sztuka adaptacji polega na tym, aby nie odbyło to się ze szkodą dla postaci oraz znanej fabuły. I to się scenarzystom udało, bo zrozumieli materiał źródłowy i wydobyli to, co ważne w poszczególnych wątkach. Jak choćby przy odcinkach poświęconych pływającej restauracji Baratie. Skupiono się na historii Sanjiego, która była kluczowa dla wyprawy Luffy’ego. Retrospekcja była mocna, ale w pożegnaniu z Zeffem czegoś zabrakło. Natomiast zupełnie odpuszczono walkę z piratem Kriegiem, który pojawił się dosłownie na minutę, gdy Mihawk go pokonał. W tak sprytny i błyskawiczny sposób podkreślono, że mamy do czynienia z najlepszym szermierzem na świecie, a Zoro nie ma z nim szans. Dzięki temu różnica poziomów między nimi nie była aż takim zaskoczeniem, a motyw z kozikiem miał sens. Szkoda tylko, że pojedynek zawiódł, bo nie wciskał w fotel i nie prezentował się zbyt widowiskowo. Do tego deklaracja Zoro nie wybrzmiała z taką mocą, jak powinna. Natomiast Steven John Ward w roli Mihawka jak najbardziej się sprawdził.
Zmiany nastąpiły również w wątku z piratem Kuro, głównie ze względu na inne otoczenie wydarzeń. Historia i motywacje bohaterów pozostały te same, ale akcja przeniosła się do posiadłości Kayi. Dzięki temu wprowadzono klimat horroru i napięcie, a sam złoczyńca mógł pokazać swoje upiorne oblicze. Alexander Maniatis w tej roli to strzał w dziesiątkę. Niestety gorzej to wyglądało z jego pomagierami, ale przynajmniej znowu Mackenyu mógł wykazać się w akrobacjach z mieczami, co odwróciło od nich uwagę.
Niespodziewanie większą rolę na tym etapie historii odegrali Koby i Garp. O ile ten drugi został idealnie zinterpretowany przez Morgana Daviesa, tak Vincent Regan wprowadza nieco inną energię do swojej postaci. Jest opanowany i budzi szacunek, ale mniej bawi. Ich wątek dobrze wpasowuje się w serialową fabułę, ale zabrakło pomysłów, aby sprawić, by był ciekawy i wart uwagi. Stanowi tylko wypełniacz, dając chwilę odpoczynku od głównych bohaterów. Przyspieszony pojedynek Garpa z Luffym nie satysfakcjonuje tak jak w anime. Nie wspominając o tym, że Bogard stanowi tylko tło.
Zmiany, uproszczenia i rezygnacja z kilku drugoplanowych postaci były konieczne, aby serial mógł stanąć na własnych nogach i nie zamienić się w parodię One Piece. Jednak twórcy postarali się, aby mimo to historia została wiernie odtworzona w live action. Czasem ta wierność powodowała, że odnosiło się wrażenie, że ogląda się fanowski film z Internetu. To akurat częsta przypadłość adaptacji anime, która nieco kłuje w oczy, ale z drugiej strony, taki jest urok adaptacji tego typu materiału – bywa przejaskrawiony i przerysowany. Natomiast serial częściej się bronił w takich przypadkach, nie przekraczając granicy kiczu i nie popadając w śmieszność.
Nie zmienia to faktu, że w One Piece zadbano o detale. Zmiany strojów Nami (zgodne z mangą), nienasycony i nieodmawiający mięsa Luffy oraz wykazujący się odpornością na trucizny czy gubiący się w posiadłości Kayi Zoro – to wszystko podkreślało charaktery i sposoby bycia postaci. Sanji zapalił papierosa, co dla amerykańskich widzów może być szokiem, bo w ich wersji anime je lizaka. Słyszmy również charakterystyczne śmiechy złoczyńców i oglądamy ślimakofony. Jest też mnóstwo easter eggów – np. znane postacie w tłumie podczas egzekucji Rogera, nawiązanie do gadającej Going Merry, piosenka Bink’s Sake w tle oraz główny temat z utworu We are! Zresztą muzyka w wykonaniu Sonyi Belousovej i Giona Ostinelli jest wspaniała i dobrze dynamizuje wydarzenia. Mimo to jest spore podobieństwo do melodii znanych z Wiedźmina, nad którym duet pracował wcześniej.
Aktorski One Piece powstał z miłości do dzieła Eiichiro Ody, uwielbianego przez miliony osób. Widać tutaj pełne zrozumienie historii i tego, co w niej ważne. Nie wymyślali na siłę nic nowego, tylko korzystali z materiału źródłowego. Dzięki temu – a także dobrej grze aktorów – zależy nam na głównych postaciach. Ciekawi, gdzie zmierza fabuła i na jakich nowych przeciwników trafi formująca się załoga. Klarownie przedstawiono motywacje bohaterów i wyjaśniono, dlaczego podejmowali takie, a nie inne decyzje. Dokonano wielu zmian, ale one zupełnie nie wpłynęły na odbiór postaci, które fani znają od lat. Żadna z nich nie zrobiła niczego, czego by nie zrobili ci bohaterowie w oryginale. Nawet pocałunek Kayi z Usoppem nie jest czymś, co specjalnie zaskoczyłoby fanów, bo jest między nimi coś więcej niż tylko przyjaźń. Poza tym wcześniejsze wprowadzanie postaci do historii – np. Arlonga, który odwiedził Baratie – nie zburzyło ogólnej konstrukcji fabuły, a pozwalało spędzić więcej czasu z niektórymi bohaterami.
One Piece jest udaną adaptacją mangi, w której nie brakuje sporej dawki humoru, co dodaje jej lekkości. Znajdzie się trochę zgrzytów i wad, ale ogólnie sprawia zaskakująco pozytywne wrażenie. Można mieć pewne zastrzeżenia do CGI, ale zazwyczaj jest ono na wysokim poziomie i nie psuje frajdy z oglądania serialu. Fani anime powinni być zadowoleni w mniejszym lub większym stopniu, a nowi widzowie też poczują zew pirackiej przygody w nieco innym, bardziej zwariowanym i pełnym wyobraźni wydaniu.