Odcinek numer 4 w porównaniu z dwoma poprzednimi nieco zwolnił tempo, a zamiast brutalnej akcji mamy więcej przemyśleń. Jednak twórcy w dalszym ciągu dbają o to, by Opowieści nie towarzyszyła nuda.
Odcinek numer cztery uwyraźnia problem uwięzienia – i to odczuwalnego jeszcze bardziej niż zwykle. Offred odbywa karę w czterech ścianach swojego pokoju, po tym jak wyznała pani, iż wcale nie jest w ciąży. Każdym gestem zdradza, jak pragnie choć na moment wyrwać się na zewnątrz i zaczerpnąć świeżego powietrza. Jest to także dodatkowo podkreślane przez pracę kamery i liczne zbliżenia na twarz i dłonie bohaterki błąkające się po szybie okna. Jedynym, co pozwala nam na odejście od nieszczęśliwej kobiety płaczącej w kącie swojej garderoby, są retrospekcje – ale i ich nie można nazwać radosnymi. Poza kilkoma wizjami, w których June wspomina córkę i męża, mamy ponownie do czynienia z brutalnymi scenami tortur, jakich doświadczyła na swojej skórze, gdy rodził się nowy system. Są one kolejnym świadectwem na to, jak bezlitosny i okrutny jest nowy świat, a dodatkowo stawiają główną bohaterkę w zupełnie nowym świetle.
Po pierwszych trzech odcinkach oceniałam June raczej jako bierną. Tymczasem okazuje się, że miała ona czynny udział w ryzykownej ucieczce swojej koleżanki, Moiry. Mało tego – sama zapewniła jej tę możliwość, absorbując uwagę strażników na stacji metra, a potem nie wyjawiła prawdy ciotkom, które ją biczowały. Ta bolesna retrospekcja przez moment ukazała nam bohaterkę jako prawdziwie silną kobietę. Ubolewam jednak nad tym, że w fabule bieżącej wciąż jest dość przezroczysta i nie może równać się ze swoimi wyrazistymi koleżankami. Odcinek nie rozwinął postaci bardziej, nie widzieliśmy dynamicznych scen z jej udziałem, nie byliśmy świadkami przejawów jej buntu... A tego się właśnie spodziewałam – dwa poprzednie epizody delikatnie zasygnalizowały, że bohaterka przymierza się do zawalczenia o swoje. Jej działania w dalszym ciągu ograniczają się jednak tylko do słuchania innych, a jedynym przejawem silniejszych emocji z jej strony był rozpaczliwy krzyk w samochodzie po wizycie u ginekologa (która w swojej dosłowności była jedną z mocniejszych scen odcinka). Zrobiłoby to jednak znacznie większe wrażenie, gdyby za kółkiem siedział ktoś inny niż zaprzyjaźniony Nick, zatem nie można jeszcze traktować tego jako przełomu. Czekam, aż taki nastąpi.
Bardzo istotny dla całej fabuły zaczyna się również robić sam wątek Moiry. W początkowych odcinkach postać została zarysowana raczej symbolicznie – wiedzieliśmy, że w przeszłości była bliską przyjaciółką June, jednak potem odsunęła się w cień i zupełnie nie mogliśmy śledzić jej poczynań w roli podręcznej. Zniknięcie bohaterki usprawiedliwiano faktem, iż zmarła, jednak na podstawie jej powrotów w retrospekcjach przypuszczam, że wcale nie musiało tak być. Być może ma to przygotować widza na rozwinięcie wątku w fabule bieżącej – nawet jeśli nie miałby to być powrót Moiry, prawdopodobnie dowiemy się dokładnie, co się z nią stało. To dobrze, bo odniosłam wrażenie, że to jedna z bardziej wyrazistych bohaterek całego serialu i chętnie poznam więcej szczegółów na jej temat.
Jednak poza retrospekcjami odcinek numer cztery skupiał się wyłącznie na June. Na jej przemyśleniach, wspomnieniach i działaniu. Zarówno Glena, jak i Janine, wyróżnione w dwóch minionych odcinkach, nie brały udziału w nowym epizodzie, dzięki czemu cała uwaga widza była poświęcona w zasadzie tylko głównej bohaterce. Na razie zaowocowało to jednym ciekawym wątkiem – Offred stara się dowiedzieć, co się stało z jej poprzedniczką, która wyryła kilka łacińskich słów na framudze drzwi. Zapowiada się to bardzo interesująco – tym bardziej, że u końca odcinka wreszcie udało się rzeczone napisy przetłumaczyć. Wiemy już zatem, że była to buntownicza dusza. A fakt, że popełniła samobójstwo, może również zwiastować, iż dowiemy się więcej o przeszłości państwa Waterford, którzy póki co wciąż zgrywają modelowe i wielce pobożne małżeństwo. Na podstawie cierpiętniczej miny żony, z którą chyba zaczyna się robić coraz gorzej, a także dziwnych i niebezpiecznie spontanicznych decyzji podejmowanych przez męża widać jednak, że to tylko maski. Ciekawa jestem, co kryje się pod nimi i jakie role w efekcie końcowym odegra małżeństwo w całej opowieści, bo wygląda na to, że mogą być one znaczące.
Dość wyraźnym motywem powracającym w odcinku był też motyw zjednoczenia i solidarności. Od retrospekcji z przyjaciółką, poprzez wymowną scenę, w której okaleczona Offred otrzymała posiłek od swoich bezinteresownych koleżanek, aż do sceny końcowej, w której wszystkie podręczne kroczą ramię w ramię ulicą – wyraźnie widać, że dostrzegają w tym swoją największą siłę. Tłem dla tego motywu było wspomniane już wyżej odkrycie napisów wykonanych przez poprzedniczkę, z którą nasza bohaterka także zaczyna nawiązywać swego rodzaju więź. Pragnienie podjęcia bliższej relacji widać też na płaszczyźnie pan Waterford-Offred – i co istotne – to on jest tu stroną nalegającą. Ten wątek ma szansę interesująco się rozwinąć, sama główna bohaterka coraz śmielej rozmawia ze swoim panem, partyjki w Scrabble stają się rytuałem, a rozmowa powoli dotyka także tematów z przeszłości.
Choć serial toczy się dwutorowo, a retrospekcje są tak częste jak sceny akcji bieżącej, wszędzie zachowana jest równowaga, a każdy wątek koresponduje z następnymi. To uporządkowanie faktów sprawia, że The Handmaid's Tale ogląda się z niemalejącym zainteresowaniem, a przy tym w dalszym ciągu jako dużą niewiadomą – twórcy ostrożnie odsłaniają karty, dbając o to, by widz był zaskakiwany. W porównaniu z poprzednimi odcinkami epizod numer cztery nie miał zbyt wielu zaskakujących zwrotów akcji, ale zawiązał kilka interesujących wątków, które z pewnością ciekawie rozwiną się w kolejnych. Tym razem 7/10.