Odkąd June trafiła z powrotem do domu Waterfordów, atmosfera w mieszkaniu staje się bardzo napięta. Wszyscy obchodzą się z nią jak z jajkiem z uwagi na dziecko, a jednocześnie nie szczędzą względem niej taktownych i subtelnych gróźb, mających uzmysłowić kobiecie co się z nią stanie, jeżeli go nie donosi. Na końcu zeszłotygodniowego odcinka doświadczyliśmy dogłębnej przemiany June w Fredę - epizod został zwieńczony pustym spojrzeniem kobiety o równie pustym wnętrzu. W tym tygodniu jednak ponownie widzimy June, w której pod koniec epizodu na nowo rodzi się determinacja do działania. Gdyby nie samo to zakończenie, odcinek miałby u mnie 7/10 - nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że ponowne przywołanie June do świadomości jest niczym innym jak przejawem braku pomysłu na postać Fredy, stąd też ocena spada o pół oczka niżej. Nie tego oczekiwałam po poprzednim zaskakującym finale i jestem trochę zawiedziona, że poprowadzono ten wątek w tak uproszczony i płytki sposób. Freda zniknęła tak szybko jak zdążyła się pojawić i widać wyraźnie, że jej wprowadzenie nie miało tak naprawdę większego znaczenia dla fabuły bieżącej. Choć przez cały odcinek Freda jest obecna w kadrach i obraca się w towarzystwie innych ludzi, w zasadzie w ogóle nic nie mówi, co jeszcze bardziej podkreśla jej widmowość. Fabuła skupia się przede wszystkim na pani Waterford i Nicku, którzy dostali dla siebie nieco więcej czasu ekranowego. Żona komendanta ma coraz bardziej dosyć swojego męża i jednocześnie pokazuje coraz większą determinację do tego, by zostać matką. Zdrowe koktajle, spacerki z Fredą po sąsiedztwie, mówienie do brzucha - wszystko to wyraźnie mówi o jej małej obsesji na punkcie dziecka. Serena nie jest w tym jednak przerażająca i mimo wszystko ufam jej głęboko skrywanym dobrym intencjom - w scenach, w którym zmartwiła się zdawkowymi odpowiedziami June wypadła całkiem przekonująco i nie chce mi się wierzyć, że miała na myśli wyłącznie dobro dziecka. Znacznie bardziej przeraża mnie ciotka Lydia, która po raz kolejny prezentuje się jako wyrachowana i surowa kobieta bez grama empatii - sposób, w jaki podchodzi do June podczas mierzenia i ważenia napawa niepokojem. Mam wrażenie, że jeśli w tym serialu istnieje ktoś od stóp do głów zły, to jest to właśnie ona - dla Lydii podręczna jest niczym innym jak chodzącym inkubatorem i niezależnie od tego, ile razy zwróci się do niej "kochanie", jej intencje nie zostają zamazane. Coraz bardziej napięta staje się również sytuacja między nią a Sereną - podczas porannego rytuału, żona Komendanta wyraźnie ponagla ciotkę i prezentuje niezadowolenie z faktu, iż ma ona dostęp do pióra i dziennika, a w kolejnej... Czy tylko mi się wydawało, że Serena rozważa otrucie Lydii herbatą? Wszystkie te detale sugerują, że możemy mieć tu do czynienia z małym wybuchem i jeśli rzeczywiście do niego dojdzie, już teraz jestem ciekawa, która ze stron reprezentujących kobiety Gileadu okazałaby się tą u władzy. Niemniej, sceny z udziałem ciotki Lydii, ogląda się naprawdę dobrze - z uwagi na jej nieobliczalność niepokój towarzyszy przez cały czas ich trwania, w związku z czym żałuję, że w tym odcinku było jej tak mało. Tymczasem Nick, podobnie jak Freda, snuje się między kadrami w zasadzie nic nie mówiąc. Bieżący odcinek okazał się jednak dość przełomowy jeśli chodzi o jego wątek - na specjalnie zwołanym zgromadzeniu "nagrodzono go" żoną, z którą teraz będzie szczęśliwie mieszkał nad garażem Waterfordów. Scena ceremonii zaślubin może i nieco się ciągnęła i pozornie nie wniosła wiele do fabuły, jednak tak naprawdę to ona jest najbardziej zwrotnym punktem w całym tym powolnym epizodzie. Fakt ożenku Nicka oznacza bowiem jeszcze mniejszą szansę na ucieczkę June - usidlony przez drugą kobietę chłopak będzie miał od teraz inne zobowiązania i nie tak łatwo przyjdzie mu organizowanie wywozu podręcznej poza granice kraju. Trudno ocenić, czy Freda już zdaje sobie z tego sprawę, jednak łzy na jej policzkach mogą świadczyć o tym, że jednak tak. Są też sygnałem cierpienia uwięzionej wewnątrz June, która mimo wszystko chyba darzyła Nicka uczuciem.
fot. Hulu
W tym tygodniu odcinek nie proponuje żadnych retrospekcji, co może wskazywać na ostateczne pożegnanie się Fredy ze wspomnieniami June. W miejsce flashbacków przenosimy się za to do Kolonii, gdzie konają kolejne pracujące kobiety. Znaczna część tej linii narracyjnej pokazuje ich katorżnicze prace nad uwalniającymi się z ziemi toksynami, jednak znalazło się tu również miejsce na nie związany z niczym wątek małżeństwa dwóch kochających się kobiet. Wprowadzenie miłości w te - jak to nazwała Glena - mury piekła raczej nie ma większego znaczenia dla całego serialu, jednak przynajmniej na chwilę rozświetliło ponurą rzeczywistość uśmiechami zgromadzonych. Inicjatorką ceremonii była nowo przybyła do Kolonii Janine, która po raz kolejny prezentuje nieskończone pokłady optymizmu. Wydaje mi się również, że to ona ostatecznie sprowokuje Emily do działania - pod koniec epizodu widzieliśmy bowiem, jak była Glena akceptuje fakt kwiatów i uplecionych z łodyg obrączek, które jeszcze chwilę temu przeklinała, nazywając czymś zupełnie zbędnym. 2. sezon zaprezentował nam Emily jako kompletnie pozbawioną nadziei - teraz widać jednak, że powoli się to zmienia, co może sugerować pewien przełom. Nie sądzę bowiem, że śledzilibyśmy wydarzenia w Kolonii, gdyby nie miały one okazać się istotne dla całego serialu. Bieżący odcinek w całej swojej zachowawczości raczej nie wnosi na tę płaszczyznę nic nowego, jednak i tak czekam na to, co będzie dalej. Swoją drogą, to właśnie sceny w Kolonii są najbardziej przerażające - brud, opary i rozpadające się ciała emanują z ekranu z tak naturalistyczną siłą, że da się je niemal poczuć nosem. Nie można również pominąć wątku krwawienia June, która tym samym postawiła widzów w gotowości do pogodzenia się z poronieniem. Pierwsze plamienia pojawiły się jeszcze na początku odcinka, by u jego schyłku doszło do prawdziwego rozlewu krwi. Długo byłam przekonana, że June rzeczywiście straciła dziecko - biorąc pod uwagę fakt jej apatyczności, sądziłam nawet, że jest jej to na rękę. Tymczasem odcinek zakończył się w szpitalu, gdzie leżąca pod kroplówkami podręczna orientuje się, że dziecko przeżyło. Być może to właśnie jego bijące serce ponownie wybudziło June do pełnej świadomości - jak wiemy z ostatniego monologu, kobieta zamierza ich oboje uratować i prawdopodobnie podejmie kolejne próby ucieczki. Takiego obrotu spraw chyba się nie spodziewałam i chyba to dlatego czuję lekki zawód. Scenariusz, w którym June roni dziecko i tym samym staje się wrogiem numer jeden całego społeczeństwa wydaje się nieco bardziej interesujący. A tak, ponownie jesteśmy w punkcie wyjścia - podręczna jest w ciąży i chce uciec z Gileadu. Fabuła w pewnym sensie zatoczyła koło. Odcinek numer 5, choć obfitował w kilka ciekawych scen, tak naprawdę nie popchnął fabuły szczególnie do przodu. June wybudziła się z letargu obojętności, Nick został odsunięty na margines, a chorująca w Kolonii Emily zaczęła nieco inaczej patrzeć na świat i jego możliwości. W epizodzie trochę brakowało mi akcji i chyba po raz pierwszy od początku serialu miałam lekkie wrażenie dłużyzn. Seans - owszem - upływał przyjemnie, jednak mam po nim pewien niedosyt, a nawet poczucie niewykorzystanego potencjału. W tym tygodniu 6.5/10.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj