Opowieść podręcznej wraca z kolejnym rozdziałem. Czy jednak ta historia jest w stanie nas jeszcze porwać, tak jak robiła to na początku? Przeczytajcie naszą recenzję.
Długa przerwa w serialu, którą wymusiła pandemia, zwiększyła tylko apetyt fanów Opowieść podręcznej na nowy sezon. W finale poprzedniego June (Elisabeth Moss) została poważnie ranna podczas ucieczki. Nie będzie chyba wielkim spoilerem informacja, że bohaterka przeżyła i dalej prowadzi grupkę podręcznych w stronę wolności. Jest trochę jak Mojżesz prowadzący lud wybrany do Ziemi Obiecanej. W tym przypadku owym miejscem jest Kanada. Część jej koleżanek już tam się dostała wraz z dziećmi, które udało im się uratować. A nie była to mała gromadka.
Przed wymiarem sprawiedliwości w Toronto staje także Serena i Fred, którzy mają odpowiedzieć za wszystkie bestialskie czyny, jakich się dopuścili. Wszystko zapowiada, że sprawiedliwości stanie się zadość. I przynajmniej ich spotka zasłużona kara.
Po obejrzeniu trzech pierwszych odcinków mam wrażenie, że scenarzystom zaczyna brakować już pomysłów, więc postanawiają doprowadzić główną bohaterkę do załamania. Zrzucają na nią coraz to więcej cierpień. Jakby chcieli pokazać, że jej ból to cena, jaką musi ponieść za wyzwolenie swoich „sióstr”. Ma wziąć to wszystko na siebie, by one mogły dotrzeć do „ziemi obiecanej”. I mówiąc szczerze, zaczynam mieć z tym problem. O ile w poprzednich sezonach to było jakoś zgrabnie ujęte w scenariuszu i te nieszczęścia z czegoś wynikały, teraz wydaje mi się, jakby twórcy nie potrafili inaczej. Skończył się materiał źródłowy i trochę jak w Grze o tron widać spadek jakości w fabule. W przednich sezonach ciężar całej produkcji nie spadał wyłącznie na barki Moss. Byli przecież jeszcze świetni Joseph Fiennes, Bradley Whitford czy Yvonne Strahovski, którzy teraz spadli do poziomu ról trzecioplanowych. Przynajmniej w pierwszych trzech odcinkach, które widziałem. Może i twórcy mają w stosunku do nich jakieś plany, ale są one raczej odległe.
W czwartym sezonie Opowieści podręcznej obserwujemy, jak żądza zemsty na systemie i jego przedstawicielach coraz mocniej kształtuje June. To uczucie powolnego odzyskiwania wolności zaczyna być przesłanianie przez chęć odpłacenia pięknym za nadobne wszystkim oprawcom. Już w pierwszym odcinku nowego sezonu widzimy, jak przywódczyni popycha młodą Panią Keyes (grana świetnie przez Mckennę Grace), by „ubrudziła sobie ręce”. Pokazała, że kobieta nie może być traktowana jak przedmiot. Jak czyjaś własność, którą można sobie przekazywać jak jakiś nagrodę.
Nowy sezon to tak jakby nowe otwarcie dla tego serialu, które mocno odbiega od tonu, jaki sobie wyznaczył w pierwszej czy drugiej odsłonie. Jest bardziej krwawy i brutalny. Zwłaszcza w trzecim odcinku - który notabene został wyreżyserowany przez Elisabeth Moss - staje się festiwalem okrucieństwa, na który ciężko się patrzy. Nic widzowi tu nie jest oszczędzone. Kamera w żadnym momencie nie ucieka. Zazwyczaj nie protestuję przy pokazywaniu bólu na ekranie, jednak nie znoszę takiego, który nie ma uzasadnienia. Wydaje się, jakby twórcy scenariusza i Moss chcieli po prostu widza zszokować tym, co zobaczy. By te obrazki wryły się w jego pamięć. Tylko co ma z tego wynikać? Wszyscy przecież wiemy, że ludzie są skłoni do sadystycznych czynów, że niektórzy nawet czerpią z tego przyjemność. Pytanie: czy trzeba to tak dokładnie pokazywać? Czy pozostawienie niektórych scen w pewnym niedomówieniu nie miałoby mocniejszego wydźwięku niż wyłożenie wszystkiego na tacy?
Odnoszę wrażenie, że to już nie jest ta Opowieść podręcznej, którą się zauroczyłem kilka lat temu. Nie ma tu już tej ciekawej i tajemniczej fabuły, a i cały ten świat w pełni ukazany jakoś stracił na atrakcyjności. Czuć, że scenarzyści sztucznie przeciągają historię. Boję się, że będą to robić do punktu, aż widzowie stracą całością zainteresowanie.
Fajnie się obserwuje June prowadzącą swoje „siostry” do upragnionej wolności, ale też widać, że to nie jest jej główny cel. Ona chce wyrównać rachunki ze światem. Szkoda tylko, że inni muszą płacić za to cenę. Niekiedy bardzo wygórowaną. Zresztą towarzyszki June nareszcie zaczynają dostrzegać, że ślepe podążanie za swoją liderką i wykonywanie każdego jej polecenia nie przynosi dobrych rezultatów. Wiele osób już straciło życie. Czy ich poświęcenie było warte sprawy, o którą walczą? To jest bardzo dobre pytanie, na które odpowiedzi szukają twórcy w tym czwartym sezonie. Do tego zaczyna mnie drażnić ta nieśmiertelność June. Ta kobieta jest niezniszczalna. Wszystko przeżyje. Nic jej nie złamie.
Drażni mnie też zmiana narracji. Opowieść podręcznej wcześniej była, jak sama nazwa serialu wskazywała, opowieścią June. Takim pamiętnikiem osoby, która dużo przeżyła w przeszłości i teraz jest w lepszym miejscu. Jest, być może, nawet wolna i chce nam opowiedzieć, jak do tego doszło. Dzięki temu widz miał iluzoryczne poczucie, że ta historia, pomimo pokazanej grozy, będzie miała happy end. Jednak twórcy pozbyli się tego wątku. Jakby nie chcieli dawać nam tego poczucia, że coś dobrego czeka na tę postać. Co jest oczywiście głupie, bo koliduje z pierwszymi sezonami.
Poprzednie trzy sezony nastawiły nas na to, że nastanie czas sprawiedliwości, a ludzie, którzy odebrali bohaterkom rodziny, dzieci, najbliższych i zamienili ich życie w piekło, będą z tego rozliczeni. Pytanie tylko, czy twórcy dostarczą nam tego poczucia sprawiedliwości? Po pierwszych trzech odcinkach mam mocne wątpliwości. Scenarzystom chyba taka June - likwidująca wszystkich w imię zemsty - odpowiada. Ja bym jednak chciał, by ta opowieść zaczęła dobiegać już do końca, nim zacznie przypominać jakiś tasiemiec, w trakcie którego wszyscy zapomną, o co w tej walce chodziło.