Po serii kilku słabszych odcinków, Orphan Black w końcu zaproponował epizod, który ogląda się z niekłamaną przyjemnością. Dotychczasowe problemy z ekspozycją ciągu zdarzeń wydają się znikać, a całość nabiera zdecydowanie przyjemniejszego wyrazu. W dalszym ciągu można zauważyć, że poszczególne odcinki skupiają się wokół pojedynczych klonów. Tym razem jednak odcinek, w którym główną bohaterką była Cosima był wyczekiwanym od dawna przełomowym momentem w całej historii. Cosima w swoich badaniach odkrywa powiązanie pomiędzy DNA “potwora” kryjącego się w pobliskim lesie a Kirą. Obydwoje doświadczyli mutacji na genie LIN28a, który odpowiada za szybką regenerację komórek, a tym samym powodując cudowne ozdrowienie organizmu. P. T. Westmoreland lata temu dokonał tego samego odkrycia na małym chłopcu o imieniu Yannis. Lata eksperymentów, leczenia i eksploatowania jego ciała i umysłu doprowadziła do nieodwracalnych zniszczeń. Yannis - potwór zamieszkujący las otaczający wioskę, jest wynikiem nieudanych eksperymentów. Podobnej mutacji dokonano na grupie klonów, jednak gen ujawnił się dopiero w drugim pokoleniu. Zatem los Yannisa może stać się przyszłością Kiry. Zwłaszcza, że za jej badania odpowiedzialna jest Rachel, której bezwzględna natura podsycana płytkimi komplementami P. T. Westmorelanda czyni ją jeszcze bardziej niebezpieczną. Od Kiry zostaną pobrane jajeczka, by następnie zapłodnić nimi 1300 surogatek, aby potem badać kolejne mutacje i jej skutki. Jest to bardzo ważny epizod, nie tylko z punktu widzenia fabuły, ale przede wszystkim dla kobiet. Tak silna ingerencja w życie małej dziewczynki stawia pod wielkim znakiem zapytania moralność samej nauki, ale również podejście do kobiety i ludzkiego ciała. Odebranie młodej dziewczynce jej przyszłych dzieci, a później poddanie ich badaniom genetycznym jeszcze zanim zaczną prowadzić w pełni świadome życie jest przerażające, nawet jeśli to tylko serial. Twórcy poruszyli tutaj problem godności dziecka i nienaruszalność jego ciała. Pod tym względem serial bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Dużo gorzej wypada ograniczenie głównego konfliktu serialu do jednego antagonisty i jego urojonych marzeń o życiu wiecznym, bo mniej więcej to tego została przedstawiona główna idea serialu. Przez cztery sezony budowano napięcie, sugerujące że projekt Leda i Castor mają wyjątkową wartość, a za jego powodzeniem stoi potężna organizacja i ogromnymi zasobami i technologią. Teraz jednak mówi się nam, że wszystko zaczęło się od jednego mężczyzny, który siedzi gdzieś pośród głuszy - całkowicie odcięty od realnego świata. Co więcej, P. T. Westmoreland jawi się jako manipulatywny oszust, którego zdemaskować próbuje Siobhan i jej skład (Felix, Adele i Scott). Wygląda to trochę jak zabawa w kryminał w stylu opowieści o Frankensteinie. Mimo, że ostatecznie wnosi to trochę koloru do całej sytuacji, to jednak dość mocno rozczarowuje. Dużym plusem było skupienie się wokół postaci Cosimy. Nie da się zaprzeczyć, że jest ona jednym z najbardziej dopracowanych charakterologicznie klonów, a sceny z jej udziałem zazwyczaj są żywe i pełne emocji. Tak było i tym razem, a Tatiana Maslany po raz kolejny brylowała na ekranie. Cosima nie tylko przyczyniła się do rozgryzienia motywów Rachel i P. T. Westmorelanda, ale również pokazała jak silną i krnąbrną jest postacią. Podczas uroczystej kolacji w rezydencji szefa Neolucjonistów, zamiast pokornie podążać za schematami, zagrała na nosie konwenansom i oczekiwaniom. Ubrana w smoking, trzymająca za rękę swoją dziewczynę zadawała niewydogne pytania pokazując to, czego nauczyła ją Delphine: być może Neolucjoniści ją stworzyli, ale nie odbiorą jej człowieczeństwa. Motyw zachowania ludzkich odruchów, czucia i postrzegania własnej godności jako wartości wielokrotnie przewija się w trakcie tego odcinka. Ostatnim jego wyrazem był dylemat, przed którym stanęła Cosima. Zabić na Yannisa, a tym samym skrócić jego cierpienie, czy ofiarować mu życie i spróbować jakoś je naprawić? Mimo że nie jest to nic nowatorskiego, to doskonale wpasowało się w całość, a ostatnie sceny przykuły wystarczająco uwagę. Warto również wspomnieć o dwóch rzeczach. Postać Sarah została ograniczona do minimum, a z nią również i Kiry. Przyznam szczerze, że praktycznie w ogóle nie dało się odczuć ich braku. Wręcz przeciwnie, przesunięcie uwagi na inne klony, pozwoliło odpocząć trochę od marudnej Kiry i jej chwiejnego humoru. Z drugiej strony, scenarzyści rozpieścili nas scenami pomiędzy Delphine i Cosimą. Lojalność Delphine była wielokrotnie kwestionowana, zarówno w poprzednich sezonach, jak i w tym odcinku. Każdorazowo jednak ukazywano jej oddanie wobec Cosimy, co nie tylko stanowiło ciekawy romansowy wątek, ale również podnosiło atrakcyjność całego odcinka. W szerszym kontekście, ta cała zabawa w podwójnego agenta bardzo dobrze się sprawdza, umiejętnie manipulując emocjami widzów. W efekcie dostaliśmy ciekawy odcinek, który jest wyrazisty i pozostawia po sobie dreszcz grozy wędrujący po plecach. Zwłaszcza piosenka towarzysząca napisom końcowym. W obecnej sytuacji wykorzystanie dziecięcego chóru było idealnie dobranym zabiegiem efektownie kończącym odcinek.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj