Po 19 latach Edward Norton znów staje za kamerą. Czy jest to udany powrót? Przeczytajcie naszą recenzję.
Norton miał świetny debiut reżyserski –
Zakazany owoc. Ciekawa historia o konflikcie wiary z miłością, okraszona niezłym poczuciem humoru. Od premiery tej produkcji minęło 19 lat, a sam Edward dorósł i widać, że bardzo spoważniał. Pewnie dlatego jego drugi film, zatytułowany
Osierocony Brooklyn nie ma w sobie już zbyt wiele humoru. Jest to opowieść o tym, jak wielkie miasto jest oplecione pajęczyną biznesowych powiązań i polityką, a wszystko skrzętnie ukryte pod płaszczykiem opowieści kryminalnej. Niby chodzi o Nowy Jork, ale wydaje mi się, że każdy mieszkaniec większego miasta jest w stanie przenieść przedstawiony przez reżysera problem na własne podwórko. Wszystko zaczyna się dość niepozornie. Pracownik agencji detektywistycznej Lionel Essrog (
Edward Norton), który zmaga się z Zespołem Tourette’a, stara się rozwiązać zagadkę śmierci swojego przyjaciela i mentora Franka (
Bruce Willis). Wszystkie tropy podjęte przez Lionela prowadzą do ratusza. Tylko komu zależało na uciszeniu Franka i dlaczego?
Edward Norton stara się ukazać jak konsumpcjonizm oraz chęć zostawienia po sobie jakiejś trwałej pamiątki dla następnych pokoleń oślepia ludzi i sprawia, że stają się obojętni na cierpienie innych. Idą po trupach do celu, usprawiedliwiając swoje działania walką o lepszą przyszłość. Niby
Osierocony Brooklyn w wersji Nortona opowiada o latach 50. (książka na której został oparty rozgrywa się w latach 90.), to problemy społeczno-polityczne wciąż są bardzo aktualne. Bogaci za nic mają biednych, uważają ich za hamulcowych rozwoju miasta i najchętniej by się ich w ogóle pozbyli. Ziemię, na których stoją osiedla zamieszkiwane przez ludzi mniej zamożnych można przecież lepiej spożytkować. Dziwnym trafem do rozbiórki zostają przeznaczone zawsze osiedla zamieszkiwane przez Afroamerykanów.
Odniesień do współczesności jest w tym filmie mnóstwo. Sama postać Mosesa Randolpha odpowiedzialnego w ratuszu za zagospodarowanie przestrzenne miasta do złudzenia przypomina Donalda Trumpa, tak w zachowaniu, jak i sposobie mówienia. Nie wiem, czy był to umyślny zabieg
Aleca Baldwina, czy po prostu maniera takiego grania weszła mu w krew po częstym wcielaniu się w postać wysmarowanego samoopalaczem prezydenta w cotygodniowym show komediowym
Saturday Night Live. Choć autor powieści – którą Norton przenosi na ekran, tworząc ową postać – myślał wtedy o Robercie Mosesie. Co ciekawe, do dziś ten urbanista przez wielu mieszkańców Nowego Jorku jest uznawany za geniusza, który ukształtował to miasto, czyniąc go wspaniałą metropolią. Niewielu pamięta, jakim to wszystko było obłożone kosztem. Norton stara się skupić na ludziach, którzy przez takie działania stracili domy, biznesy, miejsca spotkań. Pokazuje mechanizm, który w oczach społeczeństwa to wszystko usprawiedliwia. Co z tego, że zburzymy kilkanaście osiedli pod centra handlowe czy apartamentowce dla bogaczy, jak w tym samym czasie damy mieszkańcom trzy nowe parki i jeden most. O tych dzielnicach wszyscy szybko zapomną, o mostach czy terenach zielonych będą pamiętać zawsze.
Jak to na opowieść kryminalną w klimacie noir przystało, mamy tutaj wiele ciekawych i niedwuznacznych bohaterów, których prawdziwe intencje są nam zdradzane dopiero po czasie. Obok ciekawego czarnego charakteru, granego przez Baldwina, mamy również świetnego
Willema Dafoe czy utalentowaną
Gugu Mbatha-Raw. Każdy z tych aktorów wnosi bardzo dużo do swojej postaci, czyniąc ją intrygującą. Chcemy poznać ich prawdziwe motywy, bo w tym świecie nic nie jest takie, jakie się wydaje. Norton pięknie prowadzi całą intrygę. Niestety, wkrada się też tu pewna nieznośna maniera aktora, o której wspominają wszyscy reżyserzy, którzy z nim pracowali. Edward za bardzo przeciąga ujęcia, w rezultacie bardzo często widzimy na ekranie bohaterów zastygniętych w zamyśleniu nawet przez kilkanaście sekund. Nadmiar takich scen znacząco spowalnia całą akcję, przez co gdy dochodzi do kulminacyjnego odkrycia zagadki kryminalnej, widz już jest tak znudzony, że jest mu wszystko jedno, kto zabił i dlaczego.
Norton to świetny aktor, co udowodnił już nieraz, jednak mam wrażenie, że połączenie tej funkcji z byciem reżyserem mu nie służy. Nie ma komu stopować jego artystycznych zapędów, które nie zawsze są trafione. Z tego powodu
Osierocony Brooklyn jest filmem bardzo nierównym; pięknym wizualnie i z ciekawą intrygą, ale też za długim i pełnym niepotrzebnych, powtarzanych do bólu scen.
Czuję, że z tej opowieści i obsady można było wyciągnąć więcej. Szkoda, że Norton skupił się bardziej na artystycznej wymowie swojego obrazu niż na fabule.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h