Fabuła The Last Sharknado: It's About Time rozpoczyna się w momencie, w którym zakończyła się poprzednia część, czyli Fin Shepard razem z synem dokonali skoku w czasie, by uratować zniszczony przez Rekinado świat. Sam początek filmu to rozczarowanie, bo... twórców najwyraźniej nie było stać na Dolph Lundgren, by choć zaliczył epizod tak jak w poprzedniej części. Cały pomysł na Gila poszedł w zupełnie innym kierunku, więc w różnym czasie grają go inni aktorzy. Dlatego też sam Gil przestaje mieć większe znaczenie, bo choć spotykamy jego różne wcielenia chłopaka podróżującego w czasie, by ostatecznie uratować Fina, tak jak widzieliśmy w piątej odsłonie, to jest to mniej znaczący wątek poboczny. Ostatnie części serii brały na warsztat coś znanego i w swoim dziwacznym, głupkowatym stylu to parodiowały i w różny sposób też nawiązywały. Były to serie o Jamesie Bondzie, przygodówki ala Indiana Jones czy choćby też Gwiezdne Wojny. Finał serii to na papierze miała być zabawa podróżami w czasie, ale kwestia satyryczna wychodzi przeciętnie (biorąc pod uwagę wszystkie części, tutaj jest mało zabawnych scen), a nawiązania do popkultury są dziwnie mało pomysłowe i nie na tak prześmiesznym poziomie. Zasadniczo jest ich niewiele, bo jak w poprzednio pozwalali sobie na szalone wprowadzanie smaczków, tak tutaj to zaledwie mrugnięcia okiem w kilku scenach (np. rozmowa Fina granego przez Iana Zieringa z postacią Tori Spelling o czasach liceum jako nawiązanie do Beverly Hills, 90210). A to samo w sobie wpływa trochę negatywnie, bo Rekinado przyzwyczaiło do zabawy popkulturą, do szaleństwa i dziwacznie komicznych pomysłów. Tutaj tego wszystkiego brakuje. Takowe się pojawiają, jak latanie na dinozaurach, rekiny ziejące ogniem czy rekin-terminator, ale ponownie wypada to dziwnie ubogo na tle śmieszności, jaką oczekuję po Rekinado. A to też jest związane z całą historią, która nie ma tego określonego celu i sensu jak w każdej części. Tam było to zniszczenie Rekinado i uratowanie świata. Początkowo było to w poszczególnych miastach w USA, a ostatnia w różnych miejscach na świecie. To nadawało temu jakiegoś charakteru i sprawiało, że do czegoś to prowadziło. A tutaj mamy błąkanie się po różnych epokach bez większego znaczenia. Po to, by pokazać walkę z Rekinado w czasach dinozaurów, amerykańskiej rewolucji, Króla Artura czy kowbojów. To wpływa na to, że film nie jest tak samo angażujący, bo takie skakanie bez większej fabularnej roli sprawia trochę wrażenie, jakby brakowało pomysłów na to, jak sensownie to spiąć w spójną całość. To wszystko zamiast bawić kiczem, zaczyna nużyć. Szczególnie że doprowadzenie do kulminacji jest nagłe, nieprzygotowane i rozczarowujące. Coś, co powinno być epicką konkluzją zwariowanej serii, jest nudną kakofonia dźwięków i ekranowego chaosu wprowadzoną ot tak nagle i bez większych emocji czy humoru. To jest największa wada finału serii, że nie oferuje tej samej satysfakcji jak poprzednie odsłony, bo brakuje w niej tej samej iskry szaleństwa, która nadawała im wyrazu. Ta część pokazuje, że twórcy po prostu się wypalili w tworzeniu absurdu i nawet na to zabrakło im weny. Oczywiście wszystko w Rekinado 6 stoi na poziomie kina klasy Z, więc efekty specjalne są tanie, kiczowate, dramaturgia komicznie sztuczna, a aktorstwo wesoło złe. Wiemy jednak, że to jest konwencja tej serii, która się sprawdza, wiec to przestaje mieć znaczenie i po prostu czerpiemy rozrywkę z wariactw,  jakie się rozgrywają na ekranie. Niektóre motywy wydają się wciśnięte na siłę (cały wątek Novy to nieudolna i niepotrzebna próba nadania temu dramatyzmu). Ta część nawet w kwestii gościnnych występów wypada najgorzej na tle poprzedników. Jedyną w miarę pozytywną i rozpoznawalną osoba w obsadzie jest Neil deGrasse Tyson w dość zabawnej i nieoczekiwanej roli. Reszta "gwiazd" jest na poziomie Alaski, czyli Draq Queen z programu telewizyjnego RuPaul’s Drag Race, czyli osoba hermetycznie skierowana do amerykańskiego odbiorcy. A na tle gwiazd poprzednich części jak David Hasselhoff czy George R.R. Martin wypada to po prostu blado i mało uniwersalnie. Cieszą natomiast powroty postaci, które pojawiały się wcześniej, więc przynajmniej w tym punkcie twórcy solidnie to spinają. The Last Sharknado: It's About Time to tylko momentami przyjemna rozrywka solidnie utrzymana w swojej konwencji. Jednak na tle poprzedników całość wypada blado, bez smacznej zabawy popkulturą i bez określonego celu, który miałby za zadanie angażować. Czuć, że gdzieś wyparował pomysł na serię i jej dalszy rozwój, bo ostatnią część można podsumować krótko: skaczmy w czasie, wsadźmy trochę absurdu i tyle. A nawet dla Rekinado to za mało, by było to tak pozytywnie i zwariowanie wesołe, jak ta seria nas przyzwyczaiła. Konkluzja historii nie satysfakcjonuje, a to największy grzech, jaki w tego typu fabułach twórcy mogą popełnić. Przeciętny koniec fenomenu, który wywołuje jedynie obojętność.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj