Ledwie rodzeństwo Fraserów zdążyło rozwiązać swoje problemy i pogrzebać przeszłe żale oraz pretensje, a już musi stawić czoło kolejnej konfliktowej sytuacji, tym razem przychodzącej z zewnątrz, właśnie w postaci tak zwanej Straży. Wątek kompletnie nieobecny w książce, a jednak doskonale rozegrany przez Rona Moore’a – mimo że wiem, co będzie dalej, oglądałam „The Watch” jak na szpilkach, klnąc pod nosem w momentach dramatycznych zwrotów akcji. Zdecydowanie scenarzyści "Outlander" wiedzą, jak budować i stopniować napięcie, wiedzą, że scena walki tu i tam ożywia atmosferę i z pewnością nie boli przy okazji podziwianie podkreślonej przez fały kiltu gracji, z jaką porusza się Sam Heughan. Mimo że trochę żal pewnych drobnych detali z powieści, które sprawiają, że postacie wydają nam się bardziej prawdziwe i lepiej poznajemy ich historie, motywy, to, kim są i do czego dążą. Ale serial to inne medium – tutaj postacie ożywają za sprawą aktorów i właściwie tylko dzięki nim w tym odcinku udało się uratować emocjonalną warstwę fabuły. Moore – tworząc serial bardziej jakby po męsku (przemycana nie wiadomo nawet kiedy perspektywa Jamiego, pozwalająca pokazywać sceny, w których nie uczestniczy Claire) – koncentruje się bardziej na budowaniu napięcia i akcji, ucinając nieco przykrótko emocjonalny rozwój postaci. Najbardziej obronną ręką wychodzi z tego przyjaźń Iana i Jamiego, której poświęcono tutaj najwięcej czasu. Więź powstająca między Claire i Jenny, a także obawy Claire względem własnej bezpłodności zyskują znaczenie głównie poprzez grę aktorów i chemię pomiędzy nimi. Szczególnie ta druga scena tylko dzięki mowie ciała i wyrazowi twarzy Heughana pokazuje, jak bardzo Jamiego dobiła świadomość pożegnania się z marzeniem o założeniu własnej rodziny. Niewerbalny przekaz jest niewątpliwie bardzo mocną i istotną fabularnie stroną tego serialu, a "Outlander" po raz kolejny udowadnia, jak bardzo uważnie należy patrzeć, nie tylko słuchać.

[video-browser playlist="692720" suggest=""]

Oprócz tego w odcinku znalazło się miejsce dla rzeczy ładnych – wizualnie i emocjonalnie. Ron Moore kocha symbole i nie byłby sobą, gdyby nie umieścił ich kilka także i tutaj: drewniany wężyk z dzieciństwa – wspomnienie po ukochanym starszym bracie, para niezwykłych bransolet, Claire patrząca na drogę w ostatniej scenie odcinka czy końcowa sekwencja jej pożegnania z Jamiem – w zwolnionym tempie, wyraźnie nawiązująca do jej ostatniego pożegnania z Frankiem. Wizualną oprawą tego wszystkiego, poza kolejnymi bogatymi wnętrzami, jest tym razem przyroda i pogoda – letni deszcz w rozbuchanej, świeżej roślinności dookoła Lallybroch i we włosach Jamiego sprawia, że niemal czuć zapach wilgotnej ziemi. Zobacz również: „Hannibal” – nowa zapowiedź 3. sezonu Tym sposobem dostajemy odcinek, z którym trochę nie wiadomo, co zrobić. Ogląda się go znakomicie, ale trudno powiedzieć, czy przynosi on cokolwiek istotnego dla rozwoju postaci i fabuły. MacQuarrie i jego banda to wprawdzie malowniczy dodatek i postacie - jak się okazuje - mocno niejednoznaczne oraz mimo wszystko posiadające jakiś własny pokręcony kodeks. Niemniej są to postacie jednorazowe i trochę kradnące czas czwórce bohaterów, którzy stanowią trzon tej historii. Oczywiście MacQuarrie to ktoś, kim mógłby stać się Jamie, gdyby dokonał innych wyborów, ale niestety jednocześnie także bardzo rozbudowany wątek mający za zadanie jedynie doprowadzić do finałowego zwrotu akcji. Czy nie ciekawiej byłoby w tym samym czasie dowiedzieć się czegoś więcej o przeszłości lairda Broch Tuarach i jego rodziny? Dać więcej czasu postaciom na zbudowanie wiarygodnych, silniejszych relacji? Tymczasem fabuła gna trochę na łeb na szyję, a przed Claire kolejna droga i zadanie dużo trudniejsze niż test mitycznego Orfeusza.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj