Ozark to serial, o którym nie było wiele wiadomo przed jego premierą w platformie Netflix. Okazał się świetny, klimatyczny i wciągający. Dlatego trochę boli mnie to, że 2. sezon jest w porównaniu tak bardzo nierówny. Oceniam bez spoilerów.
Celem fabularnym 2. sezonu Ozark jest doprowadzenie do rozpoczęcia budowy kasyna dla kartelu Navarro. Jak możecie domyśleć się, twórcy nie ułatwiają bohaterom tego zadania i tak naprawdę przez cały sezon rzucają im różne kłody pod nogi. To stanowi punkt wyjścia do dalszego studium człowieczeństwa na przykładzie na pierwszy rzut oka zwyczajnej amerykańskiej rodziny z klasy wyższej. Obserwujemy, jak są wciągani w bagno, w które sami się wpakowali. Nie będzie to spoilerem, gdy powiem, że w pewnym sensie z odcinka na odcinek sytuacja Byrde'ów jest coraz gorsza. Każda kolejna przeszkoda zmusza Wendy i Marty'ego do stawania przed dylematami moralnymi, przed którymi nigdy by nie chcieli stanąć. A to jest jednym z najlepszych aspektów 2. sezonu, czyli rozwój tych postaci i ich siłą rzeczy etyczna degradacja. Twórcy chcą odpowiedzieć na pytanie: Jak daleko jest w stanie posunąć się normalny człowiek, by uratować to, co kocha? Brzmi banalnie, ale bynajmniej scenarzyści tak do tego nie podeszli. Lepiej poznajemy te postacie, ich historię oraz przeszłość, a także problemy, jakie drzemią w ich małżeństwie. Szczególnie Wendy dostaje większe pole do popisu, gdzie jej polityczne doświadczenie sprawia, że... staje się ona postacią przerażającą. Decyzje jakie podejmuje i w jaki sposób je egzekwuje czasem są niespodzianką i dają do myślenia nad tym, kim ona naprawdę jest. Pod wieloma względami to ona wypada ciekawiej niż Marty. On natomiast doprowadza się do punktu, w którym rzeczywistość i problemy go przerastają. To pozwala pokazać go z zupełnie innej strony. To wszystko buduje obraz czasem smutny i przejmujący, bo Byrde'owie przypominają tonącego, który brzytwy się chwyta. Topią się w bagnie kłamstw, oszustw i przestępczego świata, starając się cały czas zachować dozę rodzinnej normalności. A ten aspekt rozbudowuje się dynamicznie, a stawiane przed nimi problemy są w stanie zaciekawić i pokazać wielkość tego serialu.
W samym aspekcie Byrde'ów nie tylko małżeństwo przechodzi rozwój i przemiany. Dzieciaki także mają swoje wątki. Najlepiej prezentuje się młody Jonah, który wpisuje się w powiedzenie: niedaleko pada jabłko od jabłoni. Chłopak nieźle odnajduje się w kryminalnej rzeczywistości, w jaką wpakowali go rodzice i to właśnie jego decyzje budzą respekt. Widać, że twórcy przemyśleli to, jak Jonah może się rozwinąć i jak poniekąd staje się taki, jak ojciec. Inaczej ma się kwestia Charlotte, która dostaje rozbudowany wątek poboczny. Kompletnie zbyteczny, przewidywalny i kiepsko zrealizowany. Taki, który stanowi zapychacz i szybko prowadzi do oczywistej konkluzji. Chodzi o fakt jej pewnego nastoletniego buntu, który jest wzmożony przez nową rzeczywistość jej rodziny. Mówiąc bez spoilerów - Charlotte nie najlepiej radzi sobie z faktem, że jej bliscy są kryminalistami, a cały jej świat na tym się opiera. A twórcy nie podeszli do tego ambitnie i z pomysłem, a raczej standardowo i bez atrakcyjnego rozwiązania. Odcinki poświęcone jej wątkowi są najsłabsze.
To właśnie jest problem 2. sezonu. Jest on strasznie nierówny. Pierwsze 5-6 odcinków to znakomita rozrywka. To taki przykład tego, kiedy Netflix zachwyca, kapitalnie budując klimat i sprawia, że nie da się oderwać od opowiadanej historii. W tym momencie wszystko ma swoje miejsce, wprowadzane zwroty akcji (a nie brak solidnych niespodzianek) potrafią zaskoczyć, a każdy poszczególny aspekt historii buduje zaangażowanie. To jest ten moment, kiedy wiemy, że obcujemy z rozrywką na najwyższym poziomie. Szczególnie, że realizacyjnie twórcy folgują sobie w najlepsze. Jest wiele scen kapitalnie przemyślanych i nakręconych - zwłaszcza w pierwszych dwóch odcinkach reżyserowanych przez samego Jasona Batemana (gra Marty'ego). Jako filmowiec lubuje się on w długich sekwencjach wymagających od aktorów wczucia w role i budowania emocjonalnego stanu postaci. Są to sceny z dialogami, gdzie same te rozmowy są w stanie wywołać spore emocje. Są też momenty z większymi wydarzeniami związanymi z działaniami kartelu, które są mocne i pełne napięcia. A ono jest w tym serialu obecne i wyczuwalne. Czasem atmosfera przez pierwsze 6 odcinków jest tak gęsta, że można ją kroić mieczem świetlnym. A to wpływa dobrze na odbiór i kształtowanie historii. Szkoda tylko, że obok tego jest słabsza końcówka sezonu. Ostatnie cztery odcinki to brak pomysłu, przekombinowanie i zapychacze nie oferujące satysfakcji. Tyczy się to nieciekawych wątków pobocznych (Charlotte, kwestia rodziny Ruth Langmore, która w całym sezonie jest jednym z słabszych wątków, zwłaszcza postać ojca, słaby wątek agenta FBI oparty na kliszach oraz duża historia ściśle związana z Masonem) oraz braku kulminacji, która mówiłaby, że warto było do tego dążyć. Gdzieś w tym momencie całe napięcie i atmosfera umyka, a całość staje się dziwnie zwyczajna, oczywista i przewidywalna. Czuć brak dobrego pomysłu na sfinalizowanie opowiadanej historii, bo niektóre poruszane zabiegi mające postawić przed bohaterami coś istotnego, co sprawi, że do ostatniej sekundy będzie oglądać z wypiekami na twarzy, kompletnie się nie sprawdzają. A to jest problem, gdy pierwsze 6 odcinków emocjonuje i zachwyca, a ostatnie 4, w tym sam finał wywołuje jedynie obojętność przez mało atrakcyjne poprowadzenie historii i brak jakichś istotnych wydarzeń. To wówczas czasem po prostu czuć nudę, czyli czegoś, na co tak dobry serial nigdy nie powinien sobie pozwolić. Więcej się dzieje w pierwszej połowie niż w drugiej, która za bardzo opiera się na kliszach i dość mało przemyślanych zagraniach.
Ciekawym dodatkiem okazuje się Janet McTeer jako prawniczka na usługach kartelu, która ściśle pracuje z bohaterami w 2. sezonie. Postać jest stereotypowa do bólu i poza kilkoma scenami z drobnymi detalami, nie dostajemy żadnych informacji na jej temat. Jednak aktorka błyszczy charyzmą i sprawia, że każde jej słowo chłoniemy z uwagą i mamy świadomość, że kryje się pod nimi groźba. Wokół niej tworzy się wyjątkowa aura napięcia i pewnego zagrożenia, która doskonale działa przez cały sezon. I tyle co można dobrego powiedzieć o nowych postaciach, bo wspomniany przez mnie ojciec Ruth czy inni nowi bohaterowie to nudne gatunkowe klisze bez ciekawej historii, osobowości czy kreacji aktorskiej, która mogłaby wyciągnąć ich ze schematu.
To nie znaczy, że Ozark jest zły w 2. sezonie. Jest po prostu słabszy od poprzedniej serii. Te pierwsze 6 odcinków stoją na takim poziomie, że ogląda się z zachwytem, zaskoczeniem i czasem nawet przerażeniem. Są w tym emocje, kapitalnie nakreślone napięcie i historia, która wciąga jak bagno topiące Byrde'ów. Widać po prostu, że dobrych pomysłów i utrzymania tempa starczyło tylko na tyle. Kolejne 4 odcinki udowadniają, że za dużo w tym kiepskich wątków, mało ciekawych rozwiązań i braku satysfakcjonującej kulminacji. Ta nierówność jest skazą, która nie przeszkadza w czerpaniu przyjemności, bo nadal to dobry serial, który trochę obniżył loty przez złe decyzje scenarzystów.