Netflix tworząc film Pajęcza głowa, tym razem postanowił sięgnąć po opowiadanie George'a Saundersa, jednego z najpopularniejszych amerykańskich autorów XXI wieku. Tak powstała ekranowa opowieść o specjalnym więzieniu, które raczej przypomina wakacyjny kurort, może z nieco bardziej restrykcyjnymi zasadami. Na miejscu ekscentryczny geniusz prowadzi na więźniach eksperymenty związane z lekami zmieniającymi emocje. Ma to na celu zapobiegnięcie szerzeniu się zła na świecie. Jednak w końcu badania doprowadzają do tragedii, a jeden z więźniów, Jeff, odkrywa mroczną tajemnicę, która stoi za eksperymentem.  Na papierze Pajęcza głowa to projekt idealny. Kameralny, klaustrofobiczny wręcz thriller z ciekawą koncepcją z gatunku science fiction i filozoficznymi rozmyślaniami na temat wolnej woli. Do tego interesująca, będąca na topie obsada. Co mogłoby się nie udać? Okazuje się, że całkiem sporo. Niestety twórcy połowicznie wykorzystują potencjał materiału źródłowego. Początek filmu jeszcze zapowiadał się ciekawie, narracja płynęła spokojnie, twórcy w ciekawy sposób wprowadzali historie głównych bohaterów. Jednak im dalej w las, tym gorzej, a już sam finał to jakieś nieporozumienie. W praktycznie jednej scenie twórcy próbują wytłumaczyć na raz wszystkie tajemnice, które były skrzętnie utrzymywane przez cały seans. Zamiast spokojnie podkładać kolejne tropy i powoli odkrywać rozwiązanie zagadki, postawiono na łopatologiczne wręcz tłumaczenie. Jakby twórcy bali się, że nie starczy im czasu na poprowadzenie całej historii.
fot. Netflix / EW.com
Szkoda, że to, co miało być pewnym rodzajem rozprawy na temat wolnej woli, u reżysera Josepha Kosinskiego przybiera znacznie bardziej rozrywkowy charakter. Niestety taki sposób podejścia do tematu sprawił, że stracił on swoje walory, jeśli chodzi o treść. Problem, który porusza produkcja, wydaje się być zaledwie zarysowany po powierzchni. Co najgorsze relacja głównego bohatera i Lizzy, która miała być fundamentem historii i napędzać wątki postaci, nie działa. Po prostu się w nią nie wierzy. W żadnym momencie nie dostrzegłem uczucia, które rodziło się miedzy obydwojgiem bohaterów. Niestety jeśli nie działa element, który ma być przyczynkiem do głębszych rozmyślań, to reszta opowieści z czasem na pewno rozsypie się jak domek z kart. To dokładnie widać w trzecim akcie projektu. Zdecydowanie najjaśniejszym punktem produkcji jest Miles Teller. Aktor potrafi wycisnąć coś ciekawego ze swojej postaci, sprawić, że mu współczujemy i kibicujemy. Może nie jest to jakoś wybitnie napisany bohater, ale to protagonista, który nosi w sobie pewien ładunek emocjonalny. Przez to łatwo nam wziąć jego stronę w ekranowym konflikcie. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o kreacji Chrisa Hemswortha.  Mógł bowiem być naprawdę dobrym, niejednoznacznym moralnie antagonistą. Niestety tak się nie stało. Problem w roli aktora polega na tym, że dopóki Hemsworth wtłacza pewien element komediowy do swojej postaci, to jeszcze jakoś działa. Kłopot pojawia się, gdy potrzeba wejść z antagonistą w bardziej dramatyczne rejony. Wtedy Australijczyk kompletnie sobie nie radzi.  Pajęcza głowa mogła być filmem bardzo dobrym, a nawet wybitnym. Jednak świetny materiał źródłowy został na ekranie spłaszczony do nudnych dywagacji o bardziej rozrywkowym charakterze. Omawianym filmem Joseph Kosinski na pewno nie powtórzy sukcesu Top Gun: Maverick.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj