"Black Mass" to gangsterski film oparty na faktach, więc mamy świadomość, że ta historia mniej więcej rozegrała się naprawdę w taki sposób. Wrażenie realizmu buduje wykorzystanie prawdziwych nagrań wiadomości z dawnych lat, które poruszały kwestię zbrodni gangstera. Problem zaczyna się, gdy przyjrzymy się formie opowiadania historii. Czasem można odnieść wrażenie, że ktoś ustalił sobie schemat podzielony na trzy punkty: gangster bezwzględnie kogoś zabija, gangster ma chwilami ludzkie odruchy i życie prywatne, agenci FBI rozmawiają o gangsterze. Wówczas sama historia nie sprawia wrażenia opowieści oferującej coś więcej niż schematy gatunku, które mogłyby pozwolić zrozumieć, dlaczego obserwujemy opowieść o jednym z najbrutalniejszych gangsterów w historii i czemu w ogóle jest sens o nim mówić. Johnny Depp to największa zaleta tego filmu. Po raz pierwszy od lat nie ma się wrażenia, że oglądamy znów Jacka Sparrowa z "Piratów z Karaibów", tylko w innym kostiumie. Aktor przypomniał sobie, że jest jednostką wybitną, którą stać na wiele, i tutaj to udowadnia. Jego rola jest wyjątkowa, ciekawa, wyrazista i budująca wiele emocji w tej opowieści. Depp potrafi przekonać, że oglądamy bezwzględnego, bezlitosnego, acz honorowego gangstera, który miał plan na zdobycie władzy. Szkoda, że jego życie prywatne zostało przytłoczone przez opowiadanie historii kariery bandyty, bo przez to też nie do końca wychodzi kreowanie osobowości tego człowieka, którego powinniśmy lepiej zrozumieć. Problem mam z tym, że cały czas coś zgrzyta w jego charakteryzacji. Jest w niej coś przekombinowanego, odrobinę sztucznego, a jak porównamy go z prawdziwym Whiteyem Bulgerem, to wrażenie jedynie się pogłębia. Depp daje z siebie wszystko i pozwala zatrzeć ten problem, ale czasami to po prostu rzuca się w oczy i mówi, że coś tutaj nie gra. Czegoś tutaj nie dopięto na ostatni guzik. [video-browser playlist="748063" suggest=""] Scott Cooper wie jednak, jak prowadzić aktorów, bo z każdego wyciągnął sporo. Poza Deppem każdy tworzy coś, co w pewien sposób jest wyraziste, przykuwa uwagę i zapada w pamięć. Joel Edgerton, Kevin Bacon, Adam Scott, Jessie Plemons, Peter Sarsgaard, Rory Cochrane czy Cory Stoll - oni wszyscy dają z siebie wiele, tworząc swoje schematyczne postacie w taki sposób, że stają się kimś o wiele ciekawszym, mającym w sobie więcej ikry. Mimo wszystko trochę razi postać Edgertona, którego rozwój nie jest najlepszy - przemiana jest zbyt prosta, a nawet banalna i nie na tyle dobrze nakreślona fabularnie, by widz mógł ją lepiej poczuć. "Black Mass" to niezłe kino gangsterskie, w którym nie brak brutalnych motywów utrzymanych w tonie klasyków gatunku. Historia jest opowiadana sprawnie, na nudę narzekać nie można, a oglądanie Deppa w tej roli jest przyjemnością. Brak w tym jednak jakiejś indywidualności reżysera, który potrafiłby opowiedzieć unikalną gangsterską historię oferującą coś więcej niż schematy gatunku. Fajnie, trochę sztampowo, ale poniżej oczekiwań.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości kina Helios w Gdyni

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj