Człowiek ze stali Zacka Snydera to opowieść o przybyszu z innej planety, który jako "jedyny" uratował się z zagłady rodzinnego domu. Cudzysłów użyty został dlatego, że na początku obrazu pojawia się pewien bardzo nieprzemyślany pomysł scenarzysty, który rzutuje na resztę fabuły. Ktoś, kto wydał specyficzny rozkaz w obliczu zagłady, nie nadaje się raczej na Głównodowodzącego Państwem. Konsekwencje lekkomyślnej decyzji wpłyną bowiem nie tylko na losy Kryptona, planety, z której pochodzi Kal-El, ale i samej Ziemi. Scenariusz nie jest więc najmocniejszą stroną produkcji, gdyż elementów, które mogą kłuć w oczy bardziej wymagających widzów jest tu więcej.
Dużym plusem produkcji jest na pewno rozpędzona akcja, która gna do przodu na złamanie karku. Od momentu, w którym Clark przywdzieje strój i pelerynę, przez ekran przetoczy się niezwykle efektowny maraton bitew, walk i wymiany ognia. Choreografia pojedynków powinna zadowolić wszystkich fanów walki wręcz, gdyż sposób prezentowania mordobicia jest wyjątkowo dosadny i naturalistycznie oddany. Rozpędzona akcja powinna też przypaść do gustu fanom równania z ziemią wszelkich metropolii, gdyż liczba efektownie uszkodzonych budynków przebija podobne sceny z trzecich "Transformersów" i Avengers razem wziętych. Zapierające dech rozwiązania wizualne przypominają jednak wiele innych scen z kilku produkcji ostatnich lat. "Matrix", "Prometeusz", czy "Thor" to tylko nieliczne z tytułów, które posiadały zbliżone pomysły inscenizacyjne czy charakterystyczną architekturę wnętrz. A choć scenografowie i kostiumolodzy Człowieka ze stali starali się wycisnąć ze wspomnianych designów nową jakość, nie sposób nie zauważyć wyraźnych podobieństw. Poza specyficznym zoomem, przybliżającym fragmenty pędzącego do przodu obrazu, w filmie nie czuć także zbyt mocno ręki reżyserskiej Zacka Snydera. Sposób kręcenia opowieści przypomina bowiem wiele innych rozwiązań z filmów o superbohaterach i brak tu wyraźnych wyznaczników stylu twórcy, który zasłynął wyrafinowanymi efektami specjalnymi. Efekty 3D nie przeszkadzają, ale też nie podbijają jakości obrazu.
Wszystko byłoby jednak do przełknięcia i dałoby się oglądać z nieskrywaną przyjemnością, gdyby nie ten nieszczęsny patos, wiadrami wylewający się z ekranu. Stężenie patetycznych przemów oraz monologów na minutę filmu jest tak duże, że widza może aż rozboleć głowa. Problemem jest bowiem to, że nie pojawiają się tu żadne momenty, które mogłyby nieco spuścić z tonu i ulżyć balonikowi napompowanemu nadmiernie podniosłymi momentami. Brak luźniejszych sekwencji sprawia, że jego stężenie zaczyna w pewnej chwili zwyczajnie nużyć. Wszystko jest bowiem zagrane na zbyt wysokiej nucie. Apogeum tej sytuacji widać w scenie z ojcem na autostradzie. Towarzyszący jej śmiech, jaki niósł się po sali najlepiej oddaje to, co dzieje się, gdy wspomniany balonik w końcu pęka. Niezamierzona śmieszność nie powinna być tym, w co celują twórcy, tworząc dzieło o ogromnym rozmachu, pretendujące do bycia nowym, lepszym początkiem dobrze znanej historii.
Na szczęście aktorzy nieźle wywiązali się ze swojego zadania. Henry Cavill jest odpowiednio umięśniony i tajemniczy, by widz mógł uwierzyć, że jest przybyszem z obcej planety, który stanie się jedyną nadzieją Ziemi. Amy Adams jako Lois Lane jest odpowiednio poinformowana i zawsze w centrum wydarzeń. Niestety między nią a Cavillem brak jest wiarygodnej chemii, która uzasadniłaby, czemu oboje mają się ku sobie. Michael Shannon nieco szarżuje w swojej roli Generała Zoda, jednak jest to działanie celowe i dość dobrze wyjaśnione przez scenariusz. Russell Crowe również wypada interesująco, jako ojciec, który zawsze posłuży dobrą radą. Jego prawość jest godna pozazdroszczenia. Niestety sam bohater jest postacią nieco zbyt nieskazitelną, by można było w pełni uwierzyć w istnienie takiej jednostki. Zupełnie niewykorzystane są inne duże nazwiska pojawiające się w obsadzie. Laurence Fishburne, Kevin Costner czy Diane Lane nie mają szansy zabłysnąć na ekranie, gdyż ich nie pozwalają im na to bardzo ograniczone role.
Nie powinno dziwić, że w dużej, wielomilionowej produkcji jest dużo product-placementu. Liczba marek i firm przewijających się przez ekran jest wysoka, jednak sposób ich prezentacji nie różni się zbytnio od innych wysokobudżetowych gigantów. Najciekawszym z nich jest jednak znak firmy Luthorcorp na jednej z ciężarówek, którą Zod pcha w stronę Supermana. Takie zaznaczenie istnienia w świecie przedstawionym firmy Lexa Luthora stanowi interesującą i nienachalną podwalinę pod przyszłe wydarzenia, które mogą nastąpić w kolejnym rozdziale opowieści. Co ciekawe – inne artefakty świata Supermana, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić dzięki poprzednim odsłonom cyklu również zostają zaprezentowane mimochodem. Logo Daily Planet, redakcji w której pracuje Lois Lane, czy nazwa Smallville, wymalowana na zbiorniku wodnym w rodzinnej miejscowości Clarka Kenta zostają pokazane z tyłu kadru, w trakcie podążania za dynamicznym ruchem bohaterów. Są więc gratką dla zorientowanych fanów, a nie wyeksponowanym elementem kreacji świata.
Człowieka ze stali można by określić jako rozpędzoną rozwałkę, która próbuje pokazać dylematy przybysza z obcej planety, nie potrafiącego odnaleźć swojego miejsca w nowym świecie. Jednak niezbędną dla tego procesu głębię zastąpiono nadmiernym patosem, który zmienia każdego z bohaterów w jednowymiarową i nie do końca wiarygodną postać. Sama efektowna akcja jest zaś w wielu momentach tak mocno rozmazana (chyba dla pokazania efektu tempa akcji i prędkości, z jaką poruszają się bohaterowie), że bywają chwile, gdy trudno nadążyć za tym, co dzieje się na ekranie. Ostatecznie czuć więc lekki zawód, gdyż dzieło Snydera jest jedynie niezłe i niestety nie zostanie w głowie na dłużej. Po zespole produkcyjnym, składającym się z takich nazwisk-marek, jak Snyder i Nolan można było spodziewać się czegoś więcej. Gdyby nie hektolitry podniosłych haseł, Człowieka ze stali oglądałoby się z prawdziwym zaangażowaniem. A tak – dzieło miewa swoje naprawdę dobre momenty, które jednak szybko nikną w morzu przesady. Nowy Superman niestety nie jest "super".