Po seansie filmu Pierwszy gol zaczniecie stawiać sobie jeszcze więcej pytań o to, jaką rolę we współczesnym kinie naprawdę pełni Taika Waititi. Reżyser, który całkiem niedawno pretendował do miana wizjonera i uwodził tłumy oryginalnością, inteligencją i bezkompromisowością swoich dzieł, od czasu dzielącego w odbiorze Jojo Rabbit ma coraz bardziej zauważalne problemy z budowaniem ekranowego przekazu, na co najlepszym dowodem był bezkształtny w aspekcie treści Thor: miłość i grom. Zarzuty kierowane pod adresem tej produkcji Marvela można śmiało powtórzyć także w kontekście jego najnowszego filmu. Owszem, Pierwszy gol został opatulony charakterystycznym stylem Nowozelandczyka, a wiele żartów trafia we właściwe miejsce. Rzecz w tym, że w całej tej pogoni za zabawnymi gagami i humorem sytuacyjnym Waititi zdaje się przechodzić obok opowiadanej przez siebie, niewątpliwie mającej olbrzymi potencjał historii. Bardziej niż postacie, buzujące w nich emocje i dynamika relacji interesuje go wkładanie w usta bohaterów kolejnych dawek ironii i innych kpin. Uprawianie tej komediowej sztuki dla sztuki sprawia, że Pierwszy gol, najbardziej mainstreamowe obok obu Thorów ze wszystkich dzieł twórcy, jest filmem, o którym naprawdę szybko zapomnimy. Niewiele różni się od papki wypełniającej po brzegi biblioteki platform streamingowych czy telewizyjnych "hitów", najczęściej oglądanych do niedzielnego kotleta. Waititi wciąż potrafi być pierwszorzędnym kuglarzem, ale akolici jego twórczości chyba powinni bić już na alarm.  11 kwietnia 2001 roku walczące w ramach eliminacji do Mistrzostw Świata w Korei Południowej i Japonii Samoa Amerykańskie uległo Australii 0:31, co po dziś dzień jest rekordową porażką jeśli chodzi o oficjalne mecze reprezentacyjne. Po 10 latach wciąż zmagająca się z traumą tej klęski drużyna zatrudnia na stanowisku trenera Holendra Thomasa Rongena (Michael Fassbender), który z różnym skutkiem prowadził wcześniej zespoły amerykańskiej ligi MLS czy młodzieżową reprezentację USA. Praca w egzotycznej części świata jest dla niego jak zesłanie do kolonii karnej; wybuchowy, często przybierający formę napadów gniewu styl pracy trenera kontrastuje z niezobowiązującym podejściem prowadzonych przez niego zawodników do piłki nożnej. Rongen w okamgnieniu znalazł się w samym centrum korowodu barwnych postaci. Dość powiedzieć, że w drużynie Samoa Amerykańskiego pierwsze skrzypce grają transpłciowa kobieta Jaiyah (Kaimana), chorobliwie otyły bramkarz czy "Rambo", policjant, który wyspecjalizował się w kopaniu puszek ze słodkimi napojami. Jakby tego było mało, pieczę nad reprezentacją sprawuje prezes piłkarskiej federacji kraju, Tavita (Oscar Kightley), który za punkt honoru przyjął sobie ujarzmienie furiackich zapędów nowego trenera - czasem pomaga mu w tym dydaktyczne wideo o obowiązujących w państwie zwyczajach, w innym miejscu modlitwa. Rongen próbuje zmienić boiskową mentalność swoich zawodników, choć sam musi stawić czoło własnym demonom: tęsknocie za pozostawioną w USA, żyjącą z nim w seperacji żoną Gail (Elisabeth Moss) i zamiłowaniu do alkoholu. Tylko 4 tygodnie dzielą nas od eliminacyjnego meczu z Tonga; protagonista nie ma jednak za zadanie wywalczyć awans na brazylijski mundial. Wystarczy... strzelenie jednego gola. 
fot. Searchlight Pictures
+4 więcej
Na papierze powyższa historia, przedstawiona wcześniej w dokumencie Next Goal Wins z 2014 roku, wydawała się idealnie skrojona pod rozmiłowanego w ekranowym ekscentryzmie Waititiego. Problem polega na tym, że w bohaterach opowieści reżyser nie potrafi bądź nie chce dostrzec ludzi z całą paletą ich motywacji i emocji, widząc w nich raczej nośniki stereotypów i bezwiednie odtwarzające jego poczucie humoru kalki. Nie sądzę, by był jakiś przypadek w tym, że w pierwszej i ostatniej, zaserwowanej już po napisach scenie pojawia się samoański kapłan, w którego wciela się sam twórca. To on, niczym kuriozalna wersja greckiego chóru, ustawia ramy wydarzeń - tak mocno, że niektóre z postaci zachowują się i mówią w podobny do niego, przerysowany sposób. Kolektywna świadomość? A może jednak megalomania autora? Poświęcenie tak, wydawałoby się, fascynujących, złożonych bohaterów na ołtarzu walki o jeszcze jeden ubaw po pachy jest niewytłumaczalną zbrodnią. Nie wiemy nawet kiedy Rongen znalazł wspólny język ze swoimi zawodnikami, ani co doprowadziło do ich mentalnej przemiany. Mające to obrazować treningi ledwie zarysowują cały proces, a znacznie wyrazistsze są w nich te czy inne przejawy ironii. Waititi daje zresztą dowody lenistwa zarówno jako reżyser, jak i współscenarzysta. Z sobie tylko znanych przyczyn dopiero pod koniec filmu postanawia zdradzić, że za działaniami Rongena kryje się osobista tragedia - na to wyznanie jest za późno; jeśli poraża, to tylko swoją sztucznością. Nigdy nie dowiemy się, dlaczego twórca tak często sugerował ogromne znaczenie Jaiyah dla przebiegu wydarzeń, ostatecznie nie próbując uchwycić jego esencji inaczej niż wzmianką przed napisami końcowymi. Konia z rzędem również temu, kto wskaże powód, dla którego Nowozelandczyk w skądinąd zabawnej scenie przesłuchania Rongena przez amerykańską federację piłkarską po stronie tej ostatniej usadowił żonę Holendra. Waititi zachowuje się tak, jak rozdarci pomiędzy frajdą z gry a wolą zwycięstwa zawodnicy Samoa Amerykańskiego: czasem nie interesuje go efekt fabularnego strzału, ale raczej to, by po prostu jakoś trafić. Takie podejście, niestety, rodzi pudło za pudłem.  Wchodzący w romans z kinem sportowym reżyser porusza się po konwencji z gracją słonia w składzie porcelany. Choć z przyjętego z całym dobrodziejstwem inwentarza ducha rywalizacji uczynił on fundament swojej historii, zdarza mu się go wyśmiewać karykaturalnymi zabiegami uwypuklającymi homoseksualny podtekst piłki nożnej czy obniżaniem rangi boiskowych pojedynków i sprowadzaniem ich do miana li tylko formy zabawy. Waititi w tej materii jest więc "za, a nawet przeciw", co może rodzić zarzut o brak autentyczności i w dodatku potęguje uczucie przewidywalności nadchodzących wydarzeń. Widać to także w scenie, w której autor próbuje w żartobliwy sposób zaprzęgnąć do pracy na swoim poletku legendarne przemówienie Ala Pacino z filmu Męska gra. Miało być ironicznie, wyszło jak autoasekuracja. Wszystko to sprawia, że Pierwszego gola ogląda się jak zrzynki, które nie weszły do ostatecznej wersji serialu Ted Lasso. Podobny wniosek zdaje się mieć sam Fassbender, który momentami gra tak, jakby nie do końca wiedział, co w ogóle robi na planie. Na całe szczęście znacznie lepiej radzą sobie aktorzy portretujący amerykańskich Samoańczyków; to oni niosą na swoich barkach emocjonalny ciężar opowieści, przy czym właściwie za każdym razem jako magnetyczna wspólnota (przypomnijcie sobie o tym w trakcie sekwencji przedstawiającej ich taniec haka), prawie nigdy jako jednostki. Recenzowany film oferuje nam jedyny w swoim rodzaju wgląd w społeczność pacyficznego państwa, stając się przy okazji naprawdę cenną lekcją z próby zrozumienia inności. Cała historia jest więc lekka, łatwa i przyjemna w odbiorze - to jednak stanowczo za mało jak na możliwości tej klasy twórcy. Ten ostatni Pierwszym golem prawdopodobnie najbardziej rozbawił siebie samego. Nam jednak nie zawsze będzie do śmiechu. W końcu zostajemy po seansie z pytaniem o niepokojącej naturze: gdzie, do licha, podział się stary, dobry Taika Waititi? 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj