Pieśń imion film z Timem Rothem i Clivem Owenem oparty na książce pod tym samym tytułem. Historia to pozornie prosta, ale emocjonalnie uderza w samo sedno.
Pieśń imion to historia relacji dwóch przybranych braci - Martina (
Tim Roth) oraz Dovidla (
Clive Owen). Poznają się przed wybuchem II wojny światowej, gdy ojciec Martina decyduje się zaopiekować Dovidlem na czas nieobecności jego ojca, który powraca do Warszawy. Dovidl jest bowiem geniuszem skrzypiec; bez szczególnej praktyki gra na poziomie wybitnym, więc ma tu zostać, aby się uczyć, rozwijać i normalnie żyć. Tak buduje się powoli braterska więź pomiędzy chłopakami z kompletnie dwóch różnych światów - jeden to spokojny Brytyjczyk, który żyje dobrze i bez problemow, drugi to Żyd z Polski, który w obliczu wybuchu II wojny światowej nie wie, co się dzieje z jego rodziną i żyje w ciągłej niepewności. Dzięki scenom retrospekcji dostajemy obraz przekonującej przyjaźni i relacji nadającej temu wszystkiemu tempa. Zwłaszcza przez pryzmat problemów, jakie w niej się pojawiają i jak na przestrzeni lat została ona nadszarpnięta.
Punktem wyjścia historii jest zniknięcie Dovidla w kluczowym momencie jego życia. Opiekun zorganizował koncert dla londyńskiej elity, na którym młody bohater się nie zjawia. W wyniku różnych zbiegów okoliczności dorosły Martin po 35 latach decyduje się wznowić poszukiwania, bo natrafia na trop. Być może brzmi to jak dobry wątek kryminału, ale niestety, jest to najsłabszy elementy Pieśni imion. Śledztwo jest banalne, droga prosta i bezproblemowa, a finał oczywisty. Problem w tym, że gdy poznajemy prawdę o wydarzeniach sprzed 35 lat, gdzieś cała moc tej historii wyparowuje. Być może w książce te motywacje oraz emocjonalny wydźwięk decyzji niszczącej życie nowej rodziny Dovilda miały więcej sensu, ale w filmie są potraktowane powierzchownie i ich znaczenie, pomimo ważnych aspektów fabularnych, stawia bohatera w kiepskim świetle. Wręcz jako egoistycznego gbura, który ot tak z dnia na dzień, w najważniejszym momencie życia, zlekceważył najbliższe mu osoby z powodów, które choć na papierze są mocne, nie zostały one dobrze zaakcentowane. Nie ma w tym bohaterze cienia wyrzutów sumienia, skruchy czy choćby świadomości, że to, co wówczas zrobił, nie do końca było zgodne z byciem dobrym człowiekiem. Nie przeczę jednak, że powody miał ważne, ale przedstawiono je tak, że to nie trafia do widza i bohater staje się kimś, komu trudno w tym momencie współczuć. Zostało to przedstawione za bardzo idealistycznie i nielogicznie w kontekście tego, czego dowiadujemy się o historii chłopaka.
Aspekt żydowskiej religii Dovidla jest jednym z ważnych części tego filmu. Co może myśleć młody żyd tuż po II wojnie światowej? Czy nadal będzie akceptować tę wiarę? Najciekawszym jednak wątkiem jest tytułowa pieśń imion, czyli tradycyjne uczczenie pamięci poległych żydów w czasie wojny, też w nazistowskich obozach śmierci. Przedstawiono to w sposób niezwykle przejmujący i wiarygodny. Taki, który potrafi przeszyć widza do szpiku kości i pozwolić odczuć te emocje w odpowiednio zamierzonym momencie.
Francois Girard wyśmienicie potrafi operować muzykę. Dzięki temu, że współpracuje tutaj z Howardem Shorem (trylogia Władca Pierścieni) dostajemy historię wirtuoza skrzypiec, której wszelkie wady przestają mieć znaczenie, gdy wybrzmiewa ten instrument na ekranie. Aktorzy grający partie muzyczne wyglądają prawdziwe i przekonująco, więc od razu jesteśmy w stanie uwierzyć w to, co oglądamy. Jednak, niektóre opracowane melodie przez Shore'a w połączeniu z wykorzystywaną klasyką sprawiają, że ciarki same przechodzą po plecach z wrażenia. Kulminacją jest wielki finał, gdy po raz pierwszy słyszymy tytułową pieśń imion. To jest ten moment, gdzie wszelkie niedociągnięcia znikają, a emocjonalny potencjał jest wykorzystywany w 200%. To ta chwila, gdy łzy same cisną się do oczu, bo brzmi to tak spektakularnie, pięknie i po prostu wzruszająco. Muzyka to ten aspekt
Pieśni imion, który sprawia, że nie można o tym filmie zapomnieć.
Szkoda więc tym bardziej, że wiele jego momentów jest tak oczywistych, przewidywalnych. Tim Roth i Clive Owen nie szaleją za bardzo na ekranie i są zaledwie poprawni. A to w końcu dwaj wybitni aktorzy, od których oczekiwałoby się o wiele więcej, więc pod tym względem trudno nie czuć niedosytu. Miłym akcentem jest mała rola Magdaleny Cieleckiej, która pojawia się w trakcie śledztwa w polskim wątku. Jednak pod względem aktorskim ten film jest dziwnie zwyczajny, a przecież potencjał na kreacje działające na widzów jest tutaj ogromny. Powiedzieć o kreacji tychże osób: po prostu są na ekranie, daje smutny obraz niedopracowania historii mającej szansę na o wiele więcej.
Pieśń imion ma ciekawą historię, która jest niszczona przez kiepsko przedstawione motywacje bohaterów i brak pazura w kreacjach aktorskich. Gdy gra muzyka skrzypiec, można się zanurzyć w tej opowieści, jak w chłodnym morzu w letnie popołudnie. To wówczas pojawia się satysfakcja i emocje, które zostają z nami na długo i to pomimo fabularnych mielizn, które nie są w stanie w pełni wykorzystać emocjonalnego wydźwięku drzemiącego w tej opowieści. Dlatego wyższa ocena tylko za kapitalne sceny muzyczne.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h