Po dość niespodziewanym finale poprzedniego sezonu Falling Skies mogło rozwinąć się w każdym kierunku. Nowy producent wykonawczy serialu wybrał siedmiomiesięczny skok w czasie, który służy mu za pretekst do dokonania ogromnych zmian. Tylko czy na lepsze?
Nigdy jeszcze nie było we Wrogim niebie tyle akcji, która dodatkowo jest sensownie i w miarę przemyślanie nakręcona. Początkowa mała bitwa (to już zdecydowanie większy kaliber niż potyczki z poprzednich sezonów) wpływa pozytywnie na poziom rozrywki. W końcu wygląda to na walkę, gdzie straty są po obu stronach, a nie dziecinne podchody czy gra w kotka i myszkę. Zaskakuje także nowa zabawka kosmitów, czyli lepszy model ich mecha, który sieje spustoszenie w ludzkich szeregach. Pomysł na nową broń to zdecydowany plus. I co najważniejsze - tej akcji w premierowych odcinkach nie ma mało. W obu dochodzi do kilku większych starć, które są nawet emocjonujące. W końcu część rozrywkowa Wrogiego nieba zaczyna stawać się tym, czym ten serial powinien być od początku. Chcemy oglądać walkę o odzyskanie Ziemi, a nie popłuczyny po modzie na sukces w post-apokaliptycznym świecie.
[video-browser playlist="635719" suggest=""]
W interesujący sposób przedstawieni są nam nowi kosmici zwani Volm. Widzimy praktycznie tylko jednego, który towarzyszy bohaterom w planowaniu działań. Dobrze, że zdecydowano się wykorzystać tutaj zwykłą charakteryzację zamiast komputera. Wizerunek kosmity jest zdecydowanie akceptowalny. Ich plany, motywy - wszystko to jest zagadką. Chociaż pomagają ludziom w walce z Escheni, nie do końca wiadomo, co dalej z nimi będzie. Najlepiej ich rolę opisuje porównanie do współpracy Aliantów ze Związkiem Radzieckim podczas II wojny światowej. Trochę niepewności i dwuznaczności dobrze zrobi serialowi. Brawo też za to, że bohaterowie w końcu dostają trochę nowej technologii, która poprawia ich zdolność bojową i życie w Charleston. Falling Skies w końcu zaczyna stawać się serialem science fiction.
Jednym z istotniejszych wątków trzeciego sezonu będzie tożsamość tajemniczego szpiega. Po pierwszych dwóch odcinkach można spekulować, kto to jest - stawiam na panią sekretarz Toma, gdyż zarys postaci sugeruje mi kobietę. Na razie jednak może być to dosłownie każdy. Póki co wątek prowadzony jest bardzo umiejętnie, bez infantylnych wpadek czy liniowości. Pojawia się także nowy bohater grany przez Roberta Seana Leonarda. Aktor znany z Doktora House'a wciela się w ekscentrycznego naukowca pracującego w Charleston. Po jego roli ze wspomnianego serialu trudno na początku przyzwyczaić się do charakteryzacji. Leonard jest prawie nie do poznania, a sama postać nawet interesująca.
Falling Skies zawsze ponosił porażkę w wątkach obyczajowych. W tym elemencie odczuwalna jest kolosalna zmiana i to zdecydowanie na plus. Historia dziecka Toma i dr Glass wydawałoby się, że będzie typową, naiwną, męczącą opowiastką, zwykłym zapychaczem - ale tak nie jest. Twórcy zaskakują nieoczekiwanym pozytywnym rozwojem tego wątku, który, jak wszystko wskazuje, będzie odgrywać ważną rolę w tym sezonie. Nawet rodzinne relacje Toma z synami wypadają przekonująco i nieźle. Młody dorasta i przeobraża się z najbardziej irytującego dzieciaka w historii telewizji w postać, która może stać się kimś interesującym. Znakomicie wypada także wątek Bena i jego "romansu" z koleżanką z placu boju. Ich relacja może się podobać.
[image-browser playlist="589564" suggest=""]©2013 TNT
Mieszane odczucia mam wobec wątku Hala. Cała otoczka wokół tego, co zrobiła mu Karen i czego od niego chce, nie do końca mnie przekonuje. Tak samo, jak jego fochowe zachowanie wobec swojej ukochanej, pomagającej mu pomimo kłopotów ze zdrowiem. Z drugiej strony - nie ma tutaj irytującej maniery, która była obecna w poprzednim sezonie. Bohaterowie podczas akcji nie rozmawiają o swoich uczuciach, ich relacje stają się po prostu normalne, a nie żywcem wyjęte z naiwnego romansidła dla nastolatków. W kwestii Hala pozostawiono nas z wieloma pytaniami i pobudzoną ciekawością, zwłaszcza że postać Karen odgrywa w hierarchii Escheni dość ciekawą rolę.
Nadzwyczajnym zaskoczeniem jest akcja w elektrowni z drugiego odcinka. W poprzednich sezonach bohaterowie zawsze w moralizatorski sposób mówili, że nie wolno zabijać dzieci opanowanych przez Escheni, bo nie - nawet jeśli do ciebie strzelają. Pierwszy raz widzimy owe dzieci po długim czasie z pasożytem - zdeformowane, nieludzkie potwory, ale nadal widać, że są to ludzie. Trudno mi ukryć zdziwienie, gdy podczas tejże akcji żołnierze nie bawią się w "zginie nas pięciu, ale spróbujmy ich uratować", tylko bezwzględnie zabijają żołnierzy wroga. Tym są i zawsze byli opanowani przez kosmitów ludzie.
Trzeci sezon Falling Skies niebywale pozytywnie mnie zaskoczył. Serial z przeciętnej post-apokaliptycznej obyczajówki w końcu zaczyna wykorzystywać potencjał, jaki drzemał w tym koncepcie. Chcemy oglądać walkę z kosmitami, a nie przeciętny melodramat, i wygląda na to, że w końcu to dostajemy.