Tym razem dostajemy sprawę niejakiej Hannah, kontrolerki jakości. Jej zawód jest mało ważny, najważniejsze zaś jest to, że wszyscy w mieście oskarżają ją o bycie kimś w rodzaju "telekinety" i zabicie wielu osób w wypadku. Akcja na stacji benzynowej pokazuje nam możliwości kobiety i trzeba przyznać, że zapowiadają się intrygująco.
Szybko przeskakujemy do pokoju hotelowego, gdzie całkowicie odmieniony agent Ward (z mocno rozwiniętym zarysem psychologicznym) próbuje porozmawiać z May po wspólnie spędzonej nocy. Agentka rozmawiać nie chce, wychodzi, a nasz biedny, dopiero co rozbudowany w poprzednim odcinku heros, zostaje sam. Doprawdy trudno być super-agentem Grantem Wardem.
Na szczęście najważniejsza pozostaje sprawa i tutaj twórcy działają w miarę sensownie. Po pierwsze tworzą atmosferę niepokoju, osadzając akcję niemal całego odcinka w samolocie S.H.I.E.L.D. Oczywiście nie jest to pierwszy epizod, którego akcja rozgrywa się na pokładzie, ale akurat w tym przypadku zabieg ten jak najbardziej pasuje. Drugim plusem jest trzymanie się wcześniej ustalonych faktów. Skoro mutanci nie mają prawa bytu w uniwersum Marvela, to i sprawa Hannah znajduje swoje wytłumaczenie w prosty sposób. Tobias, jeden z pracowników, podkochiwał się w dziewczynie, wywołał katastrofę i bam! Sam stał się jej ofiarą.
[video-browser playlist="633621" suggest=""]
Wytłumaczenie nie jest już takie banalne, ale można je zaakceptować. Laboratorium, w którym pracowała Hannah, badało portale otwarte podczas wizyty Thora. Podobno portali tych pootwierało się znacznie więcej, niż ktokolwiek przypuszczał, a próbowano otworzyć kolejne. Podczas właśnie takiej próby miał miejsce wypadek, a Tobias zetknął się z energią, co sprawiło, że żył uwięziony pomiędzy światami. Mógł także podróżować pomiędzy nimi.
Oczywiście jest w tym tłumaczeniu pewna sprzeczność, ale nie chciałbym w to wnikać. Na plus można zaliczyć fakt, że dobrze rozwiązano kwestię efektów specjalnych - stoją one na niezłym poziomie. Szczególnie pojawianie się i znikanie Tobiasa jest fantastycznie pokazane.
Na modłę nowej zasady, "pokażmy rys psychologiczny bohaterów", tym razem skupiono się na postaci May. Zrobiono to w banalny sposób, opowiadając, co zrobiła, kiedy się poświęciła i co z tego wynikło. Dla mnie prawdziwa May pojawiła się dopiero w scence po napisach, a przez cały odcinek była jak zwykle drętwa, naburmuszona i jakby na siłę wypełniająca rozkazy. Szczerze mówiąc, ta postać średnio mi się podoba, a jej nastawienie wygląda na "nie chcę, ale muszę, bo kto inny uratuje świat?".
Dziewiąty odcinek "Agentów..." jest mocno średni. Pomimo niezłej koncepcji wyjściowej, jest to wciąż serial, któremu brak tożsamości i który nijak się ma do uniwersum Marvela. Nawiązania słowne do filmu z Thorem czy obecność agenta Coulsona nie rozwiązują problemu.