Odcinek numer 6 wreszcie odciąga od przeciętnych minionych fabuł, jakie do tej pory prezentował serial. Głównie za sprawą swojej wyjątkowej i przykuwającej oko formy - epizod został opowiedziany niemal wyłącznie za sprawą tańca i muzyki. Choć historia w swoim założeniu jest (czy może bezpieczniej: wydaje się) dosyć prosta, sposób jej przedstawienia bardzo pobudza wyobraźnię, za co należy się ogromny plus. Cała akcja zawiązuje się wokół sprzątaczki motelowej w średnim wieku. Kobieta wkracza do pokoju, by doprowadzić go do porządku po poprzednich gościach i daje się ponieść wspomnieniom, na skutek czego przed oczami widza jawi się także jej młodsze wcielenie. Choć główne bohaterki są dwie, tak naprawdę jest to jedna i ta sama postać, o czym wyraźnie świadczą te same ruchy taneczne czy podobne zachowania kobiet – rozrzucanie chusteczek higienicznych można zgrabnie powiązać z rozwijaniem rolki papieru toaletowego. W tej krótkiej scenie dopatrzyłam się także swego rodzaju symbolu przemijania i zmiany. Młoda dziewczyna nie przywiązywała wagi do tak błahych rzeczy jak porządek, kapryśnie rozrzucając wszystko na swojej drodze. Jednak po latach przyszło jej stanąć po drugiej stronie i zmienić się w osobę, która taki sam bałagan musi teraz sprzątać. Twórcy w świetny sposób udowodnili, że da się opowiedzieć historię bez używania słów. Ludzkiego głosu możemy posłuchać wyłącznie w słuchawce, gdy pokojówka odbiera wiadomość głosową. Ona sama jednak nie przemawia ani niczego nie komentuje. Odcinkowi wychodzi to na dobre – nie dość, że pozwala na indywidualną interpretację wszystkiego co się dzieje, utrzymuje także w pełnym skupieniu za sprawą hipnotyzującej baletowej choreografii, gry świateł i muzyki. Na tle pozostałych obyczajowych epizodów wreszcie miałam wrażenie, iż oglądam coś wartościowego. O ambicjach czy sile przekazu można oczywiście dyskutować, jednak mnie ten odcinek naprawdę przekonał. Dwudziestominutowy taniec dwóch kobiet okazał się balansowaniem na granicy dwóch zupełnie odmiennych światów (ciekawie symbolizuje to także telewizor, który zmienia się między ujęciami z kineskopowego na nowoczesny i płaski). Choć wydaje się, że beznadziejność pani sprzątającej w hotelach definiuje jej obecne życie, końcowy kadr przedstawiający wyłącznie młodą kobietę, daje pewną nadzieję. I wyraźnie mówi o tym, że wspomnienia są wieczne, a codzienność może stać się dzięki nim znacznie piękniejsza. Niemniej jednak, cały odcinek pozostawia po sobie pewne niedopowiedzenia, które pojawiają się za sprawą nagromadzonych tu gestów i symboli - zwróciłam uwagę przede wszystkim na to, jak bacznie swojemu brzuchowi przygląda się młodsza kobieta. Czyżby główną przyczyną porzucenia beztroskich lat stało się jej zajście w ciążę? A nuż poroniła, na co wskazywać może czerwona plama na dywanie? Wiemy oczywiście, że to tylko wino, jednak fakt, iż w jednej ze scen plama znajduje się między nogami siedzącej pokojówki, wydaje się nie bez znaczenia. Wspomnienia odżywają w hotelowym pokoju, jednak kobieta nie wydaje się być nimi przytłoczona. Bez względu na to, co takiego odmieniło jej życie, nie ma większych problemów, by wracać do swojej przeszłości, a każda z luźnych interpretacji zdaje się mieć w tym przypadku ręce i nogi. Moja chyba jednak będzie wiązała się z tą ciążą. Niestety refleksja, która na nowo dodała serialowi blasku, okazała się być tylko chwilowa. Odcinek numer 7 ponownie składa się bowiem z dialogu, który co gorsza, nie jest nawet wciągający. Głównymi bohaterami są dwaj młodzi mężczyźni, których od samego początku identyfikujemy jako Mormonów – o przynależności do tej wiary świadczą ich księgi, białe koszule i awersja do kawy, herbaty bądź tytoniu. Przez większość czasu panowie rozmawiają o swoich postanowieniach i działalności misyjnej, jaką zdają się właśnie prowadzić. Punktem zwrotnym staje się włączenie telewizora i program pornograficzny, który akurat jest emitowany na antenie. Od tej pory ich dyskusje stają się prowokacyjne, a młodzi mężczyźni coraz bardziej skłaniają się do eksperymentowania, będącego niezgodnym z ich wiarą. Siódmy odcinek w żadnym momencie nie zaskakuje. Nie ma w nim nic nieoczywistego, a cała historia toczy się linearnie bez żadnych niedopowiedzeń i tym samym bez pola do własnej interpretacji. Ot, kolejny epizod który zaczął się i skończył, nie wywołując w widzu emocji. Dyskusje młodzieńców nie są na tyle ciekawe, a wątek homoseksualny zdaje się być wciśnięty w fabułę na siłę. Jest to kolejny duży temat, który można podjąć bez wiązania go z wiarą – a właśnie na wierze bazuje cały bieżący odcinek. Mieszanie odrębnych problemów nie sprzyja epizodowi, który trwa ledwie 25 minut – nie sposób oprzeć się wrażeniu, że zarówno jeden jak i drugi wątek potraktowano po macoszemu, w związku z czym odcinek tak naprawdę nie mówi o niczym. Choć traktuje o moralności i wewnętrznej walce, nie pozostawia po sobie żadnego wzniosłego wrażenia. Szkoda. Brak nieco większej wyrazistości i nietuzinkowości to największa bolączka serialu Room 104. Poza odcinkiem pilotowym i epizodem numer 6, otrzymujemy tu jedynie krótkie skecze, które nie pozwalają ani na empatię wobec bohaterów, ani tym samym na wciągnięcie się w to, co dzieje się na ekranie. Za piękny nostalgiczny balet – 7/10. Odcinek o Mormonach – 5/10.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj