Polaroidy z zagłady nie są książką, przed którą trzeba uciekać. Zdecydowanie lepszym będzie zaopatrzenie się w kubek z herbatą i ciepły kocyk, pod którym będzie można się schować, gdy powieściowa rzeczywistość zacznie oblepiać umysł i zalewać go falami zagęszczonego pesymizmu. Owszem, Paliński wykorzystuje w swojej książce czytelne tropy kulturowe: jego sposób potraktowania zombie przywodzi na myśl wczesne filmy George’a Romero, zaś kreacja świata po przejściu apokalipsy budzi skojarzenia z klasykami pokroju Drogi McCarthy’ego czy "Jestem legendą" Mathesona, jednak o żadnym epigoństwie mowy być nie może. Bo choć zagłada ma w powieści charakter globalny, autor sprowadza ją do wymiarów niemal kameralnych: mikrokosmosu wykreowanego na fundamentach domu bohaterki, Teresy Szulc – wuefistki z szóstym krzyżykiem na karku. Rzeczywistość zostaje zredukowana: czynnik zmieniający ludzi w Biernych staje się drugorzędny, tak samo jak przebieg epidemii, powody, dla których Teresa się nie przemieniła, nawet nazwa samego miasta – wszystko to okazuje się informacjami nieistotnymi w obliczu konieczności prowadzenia samotnej egzystencji na zgliszczach dawnego świata.
To właśnie sprawia, iż wizja wykreowana przez Palińskiego jest tak pesymistyczna. Zagrożenie nie przychodzi z zewnątrz, ze strony żądnych krwi żywych trupów ani innych ludzi, gotowych zatłuc na śmierć za parę ciepłych butów albo kęs soczystego, ludzkiego mięsa. To byłoby – paradoksalnie – najprostsze rozwiązanie: permanentny strach i degradacja związana z ciągłą perspektywą bezpośredniej przemocy. Ale prawdziwe zagrożenie czai się gdzie indziej – na progu własnego domu i na progu własnego umysłu. Rzeczy dawniej proste i codzienne nagle urastają do rozmiarów podstawy przeżycia bądź odwrotnie – zbędnego luksusu i rozrzutności. Żywność, woda pitna, ciepło, spokojny sen nawet – wszystko reglamentowane, zaciągnięte na kredyt u rzeczywistości, dozowane i pożądane. Po machinie konsumpcjonizmu pozostał tylko wrak – bezużyteczny, gdy zabrakło ludzi wprawiających w ruch pompy, turbiny i generatory. Cykl dni, miesięcy i lat zredukowany do bieżącej chwili, w której przyszłość nie istnieje, bo nie ma nikogo, kto by ją planował. Co więc pozostaje poza przeszłością? Poza otwartymi drzwiami, przez które przelewają się wspomnienia, obrazy, słowa i dźwięki, niewykorzystane szanse i bezużyteczne przyzwyczajenia, których zaciekłości w staraniach utrwalenia się dorównuje tylko szybkość ich erozji. Spalania się w próbie podtrzymania teraźniejszości. Teresa żyje w swoistym nigdzie – poza czasem, zamknięta i zaszczuta w obezwładniającym poczuciu samotności, krążąc pomiędzy całkowitym zwątpieniem a pełną determinacji chęcią życia "mimo wszystko", przypominającą niekiedy dziecięcy wręcz upór. Upór mimo ciągłych porażek, nieprzewidzianych wydarzeń, przeciwności i zagrożeń. Tchórze może i nie prowadzą najszczęśliwszej egzystencji, lecz na pewno żyją dłużej.
Ten dramat – lecz dramat niepozbawiony pewnej nuty surrealizmu – dodatkowo podkreśla zastosowana w tekście forma narracji, doskonale zresztą pasująca do "gęstego" stylu Palińskiego: fraz raz przyciężkich, ociekających wręcz pesymizmem, innym znów razem postrzępionych i ostrych, szarpiących nerwy, by potem unurzać ich strzępki we fragmentach podszytych gryzącą ironią. Jest tu szarża, jest kaskada słów, lecz rzadko tylko przekroczona zostaje granica. Gdyby wyszło to z ust głównego bohatera, należałoby zapytać o stan jego umysłu i zaocznie posłać go do psychiatryka; gdyby wyszło to z ust wszechwiedzącego narratora, należałoby zapytać o stan umysłu autora i pozwolić mu napawać się swoim tekstem w samotności. Ale w Polaroidach z zagłady drugoosobowy narrator pasuje jak ulał: ni to schizofreniczna projekcja zmęczonego samotnością umysłu, ni to cień wbijający szpilę za szpilą, testujący wytrzymałość i determinację ocalałej. A może rodzaj demiurga, piszącego na bieżąco tragedię odosobnienia w pięciu aktach, spinającego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość w jednym punkcie, nieustannie poddającego swoje dzieło ekstremalnym próbom? Instrukcja przetrwania w wersji interaktywnej, idziesz w prawo, podnosisz deskę, używasz na beczce, dostajesz wodę, otwierasz drzwi pamięci i gubisz się w gąszczu wspomnień.
Czytaj także: Rzut oka na "Polaroidy z zagłady"
Powieść Palińskiego czyta się ciężko: niecodzienna narracja i charakterystyczny, miejscami rżnący mózg styl dla wielu – zwłaszcza liczących na literaturę "stylu zerowego" – okaże się nie do przejścia, takie osoby książka zwyczajnie przeżuje. Ale nikt przecież nie obiecywał, że apokalipsa będzie spacerkiem wzdłuż kwietnej alejki. Reszta zaś… cóż, jeśli patrzeć trzeźwym okiem, to nie znajdzie tu wiele oryginalności: ot, opowieść o obezwładniającej samotności i zagubieniu – w czasie, w przestrzeni, w pamięci, w życiu i śmierci, dodatkowo podlana solidną dawką lepiącego się do ciała poczucia beznadziei. I pewnie owo oko będzie miało rację. Ale chrzanić to, wieczna trzeźwość jest nudna – lepiej otworzyć książkę i urżnąć się frazą aż po granice delirium.