Serial już od chwili ogłoszenia budził spore emocje i zainteresowanie. W szczególności było to zasługą znanych nazwisk, których w telewizji zbyt często raczej nie ujrzymy. To z miejsca postawiło przed produkcją wygórowane, wręcz niebotyczne wymagania ze strony widzów, którzy oczekiwali perełki. Uprzedzając nieco fakty zdradzę, że takową otrzymali. House of Cards wyróżniał się jednak nie tylko interesującą obsadą, ale też formą emisji. Po raz pierwszy cały sezon serialu miał zostać od razu udostępniony na platformie Netflix dla tych, którzy wykupili abonament, natomiast odcinek premierowy był dostępny dla wszystkich. Zabieg bardzo ryzykowny. Wiele osób obawiało się, że produkcja może na tym stracić - to, co zawsze cechowało seriale, czyli cotygodniowe oczekiwanie. Nic bardziej mylnego. Był to kolejny strzał w dziesiątkę, a produkcja z miejsca zjednała sobie rzeszę fanów, którzy już teraz są głodni kolejnego sezonu po dosyć emocjonującym finale. Zresztą taka forma emisji to chyba znak naszych czasów, a platforma Netflix po udanym wprowadzeniu pomysłu w życie kontynuuje go przy okazji emisji Hemlock Grove, tym samym dalej przecierając szlaki.

House of Cards to dramat polityczny oparty na powieści Michaela Dobba, która doczekała się już ekranizacji przez brytyjską stację BBC w 1990 roku w formie miniserialu. Opowiada ona o amerykańskim kongresmenie Franku Underwoodzie, który pomógł wygrać wybory prezydenckie Garretowi Walkerowi, a w zamian miał otrzymać posadę sekretarza stanu. Tak się jednak nie dzieje. Frank musi odejść z teoretycznie pustymi rękami, jednak już w tym momencie zaczyna planować, jak obalić nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych i tym samym pokazać, kto ma prawdziwą władzę. Frank pała rządzą zemsty! Tak mniej więcej rozpoczyna się ta szalona polityczna opowieść i choćby nie brzmiało to jakoś porywająco czy oryginalnie, to uwierzcie mi - nie chcecie tego przegapić, kiedy za sterami tego statku jest Netflix i Fincher, a w obsadzie Kevin Spacey!

Ten ostatni zresztą wcielił się w głównego bohatera i zrobił to fenomenalnie. Odgrywanie bezwzględnego polityka, który co rusz potrafi założyć inną maskę w zależności od sytuacji, wychodzi mu nadzwyczaj dobrze i przekonująco. Nieco powściągliwy, aczkolwiek posiadający emocje, co nie raz zostaje zaprezentowane na przestrzeni tych zaledwie 13 odcinków; jest bohaterem wielopłaszczyznowym, który z pewnością potrafi zaintrygować i zjednać sobie taką samą rzeszę zwolenników, co wrogów. Zaskakuje błyskotliwym intelektem, nieskazitelnym obyciem w każdej sferze społecznej oraz ma niesamowitą charyzmę - a to dopiero początek długiej listy cech charakteryzujących tego bohatera. Jest to zdecydowanie typ przywódcy, ale ten najlepszy, czyli potrafiący ugiąć kolano kilka razy, żeby ostatecznie zwyciężyć. Bardzo dobrze, że to on jest kołem napędowym serialu i choć do reszty obsady nie można za bardzo się przyczepić, to Kevin Spacey bez większego trudu króluje nad nimi, błyszcząc i przyciągając do ekranu. Jeśli więc jeszcze nie widzieliście go w akcji, jest to tzw. must see – biegiem do komputerów i przed telewizory!

[image-browser playlist="" suggest=""]©2013 Netflix

Z pozostałej części obsady na pewno warto wyróżnić Robin Wright, która wciela się w Claire (żonę Franka) i także robi to w sposób iście nieszablonowy. W pewnym aspekcie cechują ją podobne elementy, co męża, bowiem ascetyczność w zachowaniu, jaką prezentuje w kontaktach z innymi postaciami, jest wręcz szokująca. Jednak ta postać, zresztą jak każda w House of Cards, ma niejedno oblicze. Jest z pewnością żoną, której życzyłby sobie każdy mężczyzna. Nietypowa, bo akceptującą małe skoki w bok Franka; typowa, bo kochająca męża i zawsze go wspierająca; wyrazista, bo to kobieta sukcesu, potrafiąca walczyć o swoje, mająca również własne plany i marzenia. To wszystko zostało zawarte w małej, niepozornej kobiecie. Nie dajmy się jednak zwieść - to groźna kocica, choć skryta często za maską stoickiego spokoju i opanowania.

Poza bohaterami głównymi, na uwagę zasługują jeszcze dwie postacie: Doug Stamper ("piesek" Underwooda i facet od czarnej roboty) oraz Zoe Barnes (kochanka Franka oraz początkująca, ambitna dziennikarka). W pierwszą z nich wciela się Michael Kelly, który może być znany szerszej widowni z Fringe bądź Impersonalnych, gdzie się wcielał w agenta Jona Snowa. Swoją drogą, takie rządowe role pasują mu i wypada w nich naprawdę przekonująco. Również w House of Cards odgrywa takową i jako bohater drugoplanowy sprawdza się bardzo dobrze. Mimo że często przemyka gdzieś w tle, wykonuje jakieś mniej ważne zadania, to zawsze znajduje się w okolicy centrum wydarzeń, a tym samym jest ich ważnym uczestnikiem. Poza tym z jego postacią związany jest nawet przyzwoity wątek poboczny. Szkoda jednak, że sylwetka tego bohatera nie jest nieco bardziej wyrazista i znacząca, bowiem drzemie w niej duży potencjał, który powinien być spożytkowany dla ważniejszych celów niż bycie "wiernym pieskiem" Underwooda. Pozostaje nadzieja, że w drugim sezonie dostanie więcej czasu ekranowego.

Druga postać to młoda i ambitna dziewczyna, która musi się zderzyć z brutalnym światem polityki, kariery i showbiznesu, gdzie - jak wiadomo - niełatwo jest się przebić. Jednakże szybko dostaje pomoc od głównego bohatera i poznaje niejako kuluary oraz niepisane zasady, jakie rządzą tym światem. Trzeba przyznać, że jako nieco naiwna dziewczyna w zaistniałej sytuacji wypada dosyć przekonująco i na swój sposób uroczo. Łatwo zyskuje sympatię widza i jest w stanie bez trudu zainteresować swoją osobą. Nawet wątek z nią związany przez większość sezonu jest prowadzony w interesujący sposób. Niestety szkoda, że w końcówce sezonu, kiedy zostaje pozostawiona sama sobie i próbuje się odgryź na kongresmenie, traci kompletnie te wszystkie pozytywy, które wypracowywała przez cały sezon. Wiadomo, że jest skazana na porażkę w starciu Dawida z Goliatem.

[image-browser playlist="" suggest=""]©2013 Netflix

Wypadałoby tu jeszcze wspomnieć chociażby o Peterze Russo, Remym Dantonie, prezydencie Walkerze czy też Christinie oraz wielu, wielu innych nawet epizodycznych bohaterach, ale tekst ten rozrósłby się do niebotycznych rozmiarów. Resztę więc również polecam, ale obejrzeć samemu, bo co jak co, ale aktorstwo w House of Cards stoi na bardzo wysokim poziomie.

Ważnym atutem tego wyjątkowego serialu jest bez wątpienia linia fabularna prowadzona w bardzo ciekawy i czasami nieszablonowy sposób. Wątek główny znamy od początku i jest nim oczywiście zemsta Underwooda na prezydencie. Jednak podziw wzbudzi to, jaką drogą zostanie ona poprowadzona do celu. Ciekawą i charakterystyczną cechą House of Cards jest wielopłaszczyznowość i dotyczy ona w tej samej mierze postaci, jak i wątków. Co jeszcze ciekawsze, mimo że większość wątków pobocznych z pozoru wydaje się nieistotna, to nagle w zupełnie niewytłumaczalny i zaskakujący dla widza sposób splatają się one z głównym, tworząc dobrze przemyślaną jedność. Dobrym tego przykładem jest zaangażowanie się głównego bohatera w kampanię wyborczą Petera Russo na gubernatora. Wydaje się to zupełnie nie mieć sensu w kontekście wątku przewodniego, zupełną stratą czasu i niepotrzebnym wtrąceniem do dobrze skonstruowanej, zaplanowanej opowieści - jednakże tym większe jest później zaskoczenie i uznanie dla geniuszu scenarzystów. Zresztą takich przykładów można podać wiele. Również dialogi stoją na wysokim poziomie, skoro już mowa o tych, którzy je tworzą. Są przemyślane, świetnie dopasowane do scen i ze szwajcarską precyzją posuwają akcję do przodu, zapewniając widzowi solidną rozrywkę. Przy okazji dostarczają również czasami dawkę specyficznego, ale potrzebnego humoru. Jedynym minusem warstwy fabularnej jest fakt, że Underwoodowi wszystko się udaje, wszystko ma zaplanowane i przewidziane. Może to być trochę irytujące, aczkolwiek zaskoczeń w całym serialu i tak mamy sporą liczbę. Co niektórzy mogą się sprzeciwiać i bronić faktem, że kongresman przeżył największy upadek w pilocie nie dostając obiecanej posady sekretarza stanu. Trzeba przyznać, jest w tym dużo racji, ale chociaż raz mógłby solidnie dostać po głowie w czasie tych 13 odcinków, czyż nie?

Może to już nudne, ale i pod względem realizacji House of Cards stoi na bardzo wysokim poziomie. Dobre, precyzyjne ujęcia, płynna praca kamer, przemyślanie zmontowane sceny, które zostały okraszone dosyć stonowaną instrumentalną ścieżką dźwiękową, która odpowiednio ilustruje rozgrywające się na ekranie wydarzenia i tworzy niepowtarzalny klimat serialu. Do tego zapadająca w pamięć czołówka – czy można chcieć czegoś więcej?

[image-browser playlist="" suggest=""]©2013 Netflix

Ostatnim elementem, który decyduje o wyjątkowości produkcji, jest bezpośrednie zwracanie się głównego bohatera do widza. Już od pierwszej takiej sceny robi to niesamowite wrażenie. Choć niektórzy obawiali się, że ten aspekt może wypaść negatywnie w przypadku nagminnego stosowania, to moim zdaniem stał on się kolejnym pozytywem i świetnym przerywnikiem dla akcji, który pozwolił wtrącić scenarzystom wszystko to, czego nie dało się wpleść do dialogów. Tym samym był to kolejny element układanki, który podniósł tylko wartość serialu.

House of Cards to serial zrealizowany na najwyższym, można rzecz kinowym, poziomie. Ma wszystko to, co oferować powinna dobra produkcja: interesującą, nieszablonowo prowadzoną fabułę, wybitne kreacje aktorskie - tak pierwszo-, jak i drugoplanowe - oraz bezbłędną realizację, za którą odpowiada cała rzesza ludzi (operatorzy kamer, muzycy, technicy itd.). Ponadto wprowadza nowy element związane z serialem, jak emisja wszystkich odcinków naraz. Bez wątpienia jest to najlepsza premiera tego sezonu, którą mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim - nawet tym, którzy nie za bardzo lubią polityczne klimaty. Natomiast osobiście już się nie mogę doczekać drugiego sezonu, mając w głowie scenę, kiedy to Frank Underwood odbiera nominację wiceprezydencką, przy tym fenomenalnie udając zaskoczonego.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj