"Polskie gówno" mogło być dziełem wielkim, na miarę pamiętnej płyty „P.O.L.O.V.I.R.U.S”, ale niestety nie wystarczyło sił i jest tylko ważne. Ale i tak warto.
„
Polskie gówno” to Tymona Tymańskiego wyprawa w krainę kina. Świetny muzyk, rewelacyjny rewolucjonista, człowiek pełen wyobraźni i pozbawiony hamulców od dekad świetnie się bawi muzycznie. Potrafi nieomal wszystko, tworzy w najróżniejszych klimatach, a gdy szydzi, to jak nikt. Lat temu kilka zdarzyło mu się prowadzić program kulturalny w TVP 1 i tamże nie dość, że zarobił trochę pieniędzy, to poznał ludzi potrafiących kręcić (w sensie kamerą). No i z tychże pieniędzy i znajomości wyrosło
"Polskie gówno" - zabawny, ale i gorzki musical o polskiej scenie muzycznej. Bo to, co wyżej nazwałem „bawieniem się muzycznym”, ma jeszcze od drugiej strony mroczne oblicze organizatorsko-towarzyskie. Gdzie wcale niekoniecznie rzecz jest zabawą - jest ciężką, nie zawsze wdzięczną pracą, w której źli ludzie robią krzywdę tym lepszym, a zły pieniądz wypiera dobry. I o tym właśnie jest ten film. Tyle słowem wstępu.
Tymon opowiada o tym wszystkim tak, że są sceny, przez które zwijamy się ze śmiechu, ale są też takie, przy których śmiech zamiera na ustach. Nam, widzom, ale pewnie jeszcze bardziej osobom funkcjonującym w świecie rozrywki estradowej. Bo to w sporej mierze film środowiskowy. Na szczęście napisany tak wyraziście, że można się świetnie bawić, nie wiedząc, do kogo konkretnie "pije" Tymon, tworząc daną postać. A uderza w postacie z niemal każdego poziomu estradowej piramidy.
[video-browser playlist="659176" suggest=""]
Ale tu niestety kończą się komplementy - na scenariuszu i aktorstwie. Choć oczywiście słowo
aktorstwo w niektórych wypadkach to gruba przesada, acz wszystko utrzymane jest w konwencji i Jan Peszek świetnie współgra w duecie z Leszkiem Możdżerem, a Grzegorz Halama - z tabunem nimfomanek. Niestety realizacyjnie i montażowo rzecz siada zdecydowanie. To znaczy – doceniam kunszt montażystki, która zrobiła co się dało, ale niestety bardzo dużo się nie dało. W tej całej radosnej i niegłupiej zabawie w kino zabrakło kogoś, kto wszystko poukłada i stworzy sensowny, dobrze zrealizowany film. Czyli reżysera. Niestety podczas seansu uparcie wraca wrażenie, że mamy do czynienia z amatorską robotą, z kumpelskim wygłupem, z kinem
off w wielu znaczeniach tego słowa. Gatunki filmowe mieszają się i przeplatają w sposób mało przejrzysty; coś, co miało być eklektyzmem, przypomina raczej nieprzemyślaną mieszaninę. A jednak „
Polskie gówno” weszło do normalnej dystrybucji i konkuruje o naszą uwagę oraz pieniądze na bilety nie tylko z lepszymi czy gorszymi polskimi filmami, ale także z blockbusterami z Hollywood, trzeba więc uczciwie także z tej perspektywy je oceniać.
I tak patrząc - nie jest to świetnie zrealizowany produkt. Miejscami jest nieźle, ale chwilami faktycznie kupa... Nie dziwię się więc Michałowi Oleszczykowi, że nie potraktował tego filmu do końca poważnie i nie przyjął go do głównego konkursu na ostatnim festiwalu w Gdyni. Ale absolutnie słusznie pokazał go w sekcji „Inne spojrzenia”. I ja również w pełni go Wam polecam jako coś innego. Niestandardowego. Niegłupiego. Godnego uwagi.
Czytaj również: „Pięćdziesiąt twarzy Greya” – powstaną dwa filmowe sequele
Bo Tymon naprawdę ma coś do powiedzenia i mówi to wyraziście, w sposób równie fajny, co bezczelny. Od samego tytułu począwszy. Już za to jestem mu niezmiernie wdzięczny – sama idea takiego hasła na wielkich billboardach polskich miast czy w ustach naszych szanownych telewizyjnych celebrytów kulturalnych napawa mnie taką radością, że choćby z tego powodu jestem mu za ten film wdzięczny. Wy też powinniście.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h