Pięć odcinków w tygodniu. Pięć ludzkich historii. Pięć popisów aktorstwa. Nie dzieje się tu wiele; liczą się rozmowy, emocje, opowieści, zwarcie charakterów. Liczą się aktorzy, którzy pokazują, na co ich stać w tak ascetycznej sytuacji. Oparte na produkcji amerykańskiego HBO (która z kolei bazowała na serialu izraelskim), Bez tajemnic sprawdziło się już w poprzednich dwóch sezonach i przyszedł czas na trzeci - już całkowicie pisany przez Polaków (a nie mniej lub bardziej adaptowany jak poprzednio) i tym razem również reżyserowany z podziałem na dni. To znaczy każdy dzień tygodnia, każdy ciąg spotkań/terapii Wolskiego reżyseruje ktoś inny. W pierwszym odcinku był to Wojciech Smarzowski (czyli jego będą poniedziałki) i trzeba przyznać, że twórca Drogówki jak zwykle nie zawodzi.
W dniu Smażowskiego Wolski staje bowiem przed sporym wyzwaniem. Naprzeciw niego zasiada Jeremi, siedemnastoletni, adoptowany gej, który odrzuca wszystko i wszystkich. Za wszelką cenę chce szokować, oszukuje, ignoruje – potężne wyzwanie dla terapeuty.
Oczywiście jedna sesja, której jesteśmy świadkami, to za mało, by powiedzieć coś więcej. Zarówno o Jeremim i jego buncie, o metodzie na zwrócenie na siebie uwagi, jak i o kreacji Adriana Zaremby, który wciela się w tę postać. Poczekajmy więc spokojnie na kolejne poniedziałki.
Konstrukcja Bez tajemnic opiera się na ciągłym pozostawianiu widza w niedosycie. Odcinek to zaledwie jedna rozmowa – dwadzieścia, góra dwadzieścia kilka minut, podczas których zaczynamy angażować się emocjonalnie i nagle widzimy napisy końcowe. A zanim ponownie spotkamy się z tymi bohaterami (i tym reżyserem), minie tydzień. To serial na każdym poziomie wbrew dzisiejszym standardom - więcej się tu mówi niż dzieje; mamy pięć odcinków w tygodniu, acz każdy za krótki; trudno znaleźć tu postać, której chciałoby się kibicować (nawet główny bohater jakoś lekko odstręcza). Mimo wszystko oglądamy.
No, przynajmniej ja oglądam.