Zasiadając do recenzji finałowego odcinka drugiego sezonu, puszczam w głośnikach piosenkę Iris DeMent pt. Let the Mystery Be, którą The Leftovers rozpoczynali się w tym roku. To dość niespotykane, gdyż do tej pory na zapętleniu leciał soundtrack z pierwszego sezonu, z charakterystycznym chórem, który znamy z czołówki. Tym razem trzeba jednak na dobre wchłonąć klimat drugiej serii – zrozumieć historię, pogodzić się ze stylem i z tym, że kontynuacja historii może nie nastąpić. Cała reszta, jak w piosence DeMent, pozostanie tylko tajemnicą. CO TO BYŁ ZA SEZON! Lata temu, w czasach tzw. Złotej Ery Telewizji, takie serie zdarzały się stosunkowo często, szczególnie w przypadku seriali HBO – The Wire, The SopranosSix Feet Under rozpoczynały i tak naprawdę kończyły panoramę tego medium, ustalając ścisłą czołówkę tego, co trzeba oglądać. To pole, zaorane na nowo, wydało plony w postaci produkcji stacji AMC, Netflix czy Cinemax (jakby nie patrzeć, odnogi HBO), które ponownie zdefiniowały jakościowy wymiar telewizji. Czas jednak, by ostatecznie korona wróciła do króla. HBO, decydując się na wsparcie projektu Damona Lindelofa i Toma Perrotty, dało początek niezwykłej produkcji, całkowicie wyrywającej się schematom i konwencjom. A jeżeli już twórcy czerpali, to od najlepszych. W drugim sezonie wpływ Rodziny Soprano, a przede wszystkim Lost jest wyraźnie widoczny. Ta druga produkcja nie powinna zresztą dziwić, w końcu to najsłynniejsze dzieło Lindelofa i trudno nie korzystać z tak świeżej konstrukcji, jaką byli Zagubieni dla ówczesnej telewizji. Prowadzenie historii poprzez konkretnych bohaterów, czyli to, co za oceanem zwane jest character-driven plot, jest nad wyraz zauważalne w tym serialu, a co najważniejsze, definiuje całą konstrukcje fabularną Pozostawionych. Pierwszy sezon próbował uchwycić w mikroskali świat po 14 października, stworzyć setting pod historię, która skupia naszych bohaterów; druga seria w zupełności porzuciła ten sposób prowadzenia fabuły – teraz świat przedstawiony jest taki, jakim widzą go bohaterowie. Nora, Kevin, John, Meg – każdy z nich filtruje ten świat po swojemu. Pozostawieni w tej kwestii nie są może rewolucyjni, ale na pewno realizują to w niecodzienny, zachwycający sposób. A jednak odcinek I Live Here Now jest jedynym w tym sezonie, który w ten sposób się nie realizuje. Co chwilę przeskakujemy z bohatera na bohatera, by związać ich historie ze sobą i zbudować napięcie. Nie jestem pewien, czy było to odpowiednie wyjście, które moim zdaniem mocno rozcieńczyło tę historię, zamiast zagęszczać intrygę. Wiemy, że Kevin jest centralną postacią serialu, od niego zaczyna się finał, na nim także się on kończy, dlaczego więc nie można przełożyć katastrofy, która spotkała Miracle, właśnie na niego? Szczególnie że w porównaniu do tego, co spotkało Kevina, historia reszty postaci nie wydaje się tak emocjonująca, nawet jeśli chodzi o Norę czy Matta. Tym wspanialej odyseja ta, trwająca przecież od siódmego odcinka, zakończyłaby się właśnie wejściem do swojego nowego domu, z „nową” rodziną czekającą na niego. No url Taki sposób prowadzenia finału, analogiczny do sytuacji sprzed roku, niósłby za sobą inne istotne konsekwencje – przede wszystkim pouczcie zakończenia, które świetnie spajało pierwszy sezon serialu. Najważniejszym celem Kevina był powrót do domu, spełnienie pragnienia, by wszystko było dobrze. Bohater, pozbywając się „najpotężniejszego przeciwnika”, oczywiście żyje tylko pragnieniem, by wrócić do rodziny, którą kocha, ale po drodze dostajemy inne tropy, które rozszerzają historie na inne rejony: obudzenie się Mary, a przede wszystkim plan Meg, który najwyraźniej nie został jeszcze w całości wcielony w życie. To wszystko powoduje, że Pozostawieni z końcem drugiego sezonu są niespełnioną serią, pełną rozwidleń, w które można się udać. Rok temu po dziesięciu godzinach historii dziejącej się w Mapleton wszystko było jasne, żadna kontynuacja nie była potrzebna – dziesięcioodcinkowe arcydzieło. Nawet nie próbuję wzbudzać wątpliwości, że druga seria arcydziełem nie jest, bo zostałbym przez miłośników (oraz w jakiś sposób przez samego siebie) zlinczowany, jednak niedopełnienie tegorocznych wątków zmusza twórców do stworzenia (a nas – do oczekiwania) trzeciego sezonu. Lindelof dobrze o tym wie, będzie walczyć z całej siły o to, by Pozostawieni dalej istnieli, ale musimy się też przygotować na to, że to jest wszystko - a mnie to nie wystarcza. Wiele rzeczy można odżałować. Brak odcinka skupionego na Jill (przecież Margaret Qualley jest fenomenalna!), mniejszy udział muzyki Maxa Richtera i powierzenie roli dramaturgicznej w większej mierze mainstreamowym hiciorom, z Where Is My Mind zespołu Pixies na pierwszej pozycji i w różnych wersjach. To jednak pozostaje w głowie, tworzy małe skazy na obrazie, który stworzył ten sezon. To też nie czas i miejsce na to, by rozwodzić się nad konstrukcją świata Lindelofa i Pierrotty, jednak finał dostarcza tych kilka elementów, które niewprawiony w ten klimat widz zwyczajnie odrzuci. Trzęsienia ziemi, „zaświaty” i dalsze życie Kevina – te motywy w każdym innym serialu mogłyby zostać potraktowane z pobłażliwym uśmiechem. Jednak od dwudziestu odcinków jesteśmy przekonywani o tym, że świat ten musimy tłumaczyć nie według racjonalnych, logicznych zasad, ale według własnego sumienia. Twórcy ułatwiają nam sprawę, komentując, podważając tę rzeczywistość (choćby podczas sceny karaoke), lecz nie zawsze możemy być pewni, co ona oznacza. Zresztą, podobnie jak w pierwszym sezonie, pojedynek między rzeczywistym a (nie)rzeczywistym bardzo szybko przyćmiony jest przez zwykłe międzyludzkie relacje, które wybrzmiewają z całą siłą dzięki rewelacyjnej obsadzie. Ta oczywiście w finale spisała się znakomicie, z Theroux na czele. Dlatego tak ważna jest ostatnia scena drugiej serii, jakże oczywista, a zarazem kluczowa dla każdego z bohaterów. Przecież wiemy, czego tak naprawdę chcą nie tylko od samego początku sezonu, nawet nie od początku serialu, ale od czasu nagłego zniknięcia. No url Ten niedosyt może okazać się nie do wytrzymania. Druga seria The Leftovers, pełna bezkompromisowych rozwiązań i momentów, których nigdzie indziej nie znajdziemy, a do tego zagrana w iście genialny sposób, może być twardym orzechem do zgryzienia dla twórców. Nie potrafię sobie wyobrazić, by czymkolwiek duet Perrotta-Lindelof mógł mnie jeszcze zaskoczyć, ale z drugiej strony czuję, że to dopiero początek historii – jest jeszcze tyle rzeczy do opowiedzenia! Do tego można mieć poczucie, że odcinkiem tym zbliżyliśmy się do końca - nie definitywnego, lecz takiego, który pozwoli na dopowiedzenie kilku historii, rozwiązania paru wątków. Ten moment wzbudza we mnie ogromne emocje. Dokąd pójdą twórcy? Co nam pokażą? Czy kiedykolwiek wrócimy do tych bohaterów? Piszę to z ogromną dawką nadziei: do zobaczenia w trzecim sezonie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj