Pokazanie przeszłości agenta Warda było oczekiwane i - przede wszystkim - potrzebne, aby widz mógł zrozumieć motywy nim kierujące. Dotąd wiedzieliśmy jedynie, że był lojalny wobec Garretta. Sceny retrospekcji nie zachwycają ani nie przekonują, gdyż oparte są na ogranych i nudnych kliszach. Trudno po tym odcinku uwierzyć, że to wszystko mogło spowodować tak fanatyczną lojalność Warda. Do tego mamy sztampową scenę z psem, którą można było przewidzieć już na samym początku. Pozostaje pytanie: czy Ward dał pieskowi fory i szansę na ucieczkę, a potem namierzał go snajperką, czy może to Garrett dokończył dzieła, dając Wardowi do zrozumienia, że takie rzeczy trzeba finalizować? Bardziej stawiam na pierwszy motyw, a to oznacza, że nie ma planów na odkupienie win. Ward mógłby zabić wszystkich agentów T.A.R.C.Z.Y. i przy pomysłowej fabule dałoby się mu wybaczyć, ale jeśli zabijasz psa, jesteś najgorszym łotrem i trafiasz do piekła na zawsze.

W teraźniejszości jest ciekawiej. Wątek Coulsona i grupy jest ważny z dwóch przyczyn. Po pierwsze - udaje się fantastycznie sparodiować Fitza i Simmons. Coulson i May w ich rolach naprawdę potrafili rozbawić. Po drugie - cały odcinek skupia się na starej szkole, jakby twórcy chcieli od razu pokazać, jak mógłby wyglądać serial o agentce Carter. Archaiczne gadżety są bardziej rozrywkowe i atrakcyjne niż wszystko, co agenci Coulsona wykorzystywali w tym sezonie. Brawa też za "przesyłanie dużego pliku" - motyw niezwykle udany.

Istotnym elementem jest Fitz i jego już chorobliwa wiara w Warda. Fakt, że fajtłapowaci agenci szybko zostaną przez niego pojmani, jest aż nadto przewidywalny, ale nie przeszkadza to tak bardzo z uwagi na fabularne wykorzystanie tego zagrania. Mowa o wspólnej scenie Fitza, Simmons i Warda przy kapsule, która zaskakująco ma w sobie więcej emocji, niż można było oczekiwać po wątku tych postaci. Choć wiadomo, że Marvel nie ubije Fitza i Simmons, taki ruch działa całkiem dobrze.

[video-browser playlist="634115" suggest=""]

Bill Paxton jako Garrett wbrew pozorom jest najlepszym elementem dwudziestego pierwszego odcinka. Aktor świetnie czuje się w konwencji i bawi się rolą przerysowanego, momentami karykaturalnego łotra. Tylko dzięki niemu sceny retrospekcji nie są kompletnym nieporozumieniem. Ciekawie wykorzystano motyw pierwszej wersji Deathloka, który przynajmniej satysfakcjonująco tłumaczy, dlaczego Garrett stał się tym, kim jest. Końcowe sceny z wstrzyknięciem mu narkotyku zapowiadają, że będzie on twardym przeciwnikiem dla Coulsona. 

W odcinku mamy też drobny, ale arcyważny motyw Rainy, która analizuje DNA Skye. Wzmianka o tym, że mają one ze sobą coś więcej wspólnego, jest niezwykle intrygująca. Kim mogą być potwory będące rodzicami Skye? W komiksach Raina pochodziła z rasy Saurid - czyżby to właśnie miało być odpowiedzią na pytanie? A może będzie to mieć związek z Kree, jak wcześniej spekulowano?

Agenci T.A.R.C.Z.Y. na tydzień przed finałem serwują solidny odcinek, w którym dostrzegalne są wszelkie zalety serialu. Widać też wady w amatorskim kręceniu akcji (scena z May w ciasnym korytarzu to komedia...) oraz w kreacji postaci Warda, którego nic już nie uratuje. Jedyną nadzieją na lepszy start w drugim sezonie jest usunięcie części rozczarowujących bohaterów.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj