Krzysztof Krauze z Joanna Kos-Krauze, rozpoczęli pracę nad filmem Ptaki śpiewają w Kigali w maju 2014 roku. Potem reżyser umarł, a jeszcze potem odszedł wybitny polski operator pracujący przy filmie, Krzysztof Ptak. Jak widzimy, obraz przeleżał kilka lat zanim w końcu trafia do kin. I decyzja o pokazaniu ostatniego dzieła wielkiego reżysera jest błędem, bo lepiej dla jego wspaniałej kariery, by to nigdy nie ujrzało światło dziennego. Wszystko bowiem wskazuje, że zdecydowana większość tego filmu to bardziej dzieł Joanny Kos-Krauze. Cały problem tego filmu polega na tym, że przez wspomniane problemy najwyraźniej twórcy nie mieli materiału, by zmontować z tego fabułę. Mamy rzecz chaotyczna, która często przypomina zlepek niepowiązanych ze sobą scen. Ba, nawet w wielu momentach czuć, że wielu ważnych scen po prostu brakuje, bo zmiany w fabule pojawiają się znikąd i przeczą temu, co tuż wcześniej widzieliśmy. A to wprowadza kompletny bałagan narracyjny, który nie tylko nie pozwala wczuć się  w historię, to jeszcze buduje zamieszanie. Szybko się okazuje bowiem, że nie tylko widać, że przez te braki, nie ma tutaj fabuły, to jeszcze efektem tego jest po prostu nuda. Jak może być inaczej, gdy nie jesteśmy raczeni angażującą i wywołującą emocję historią? Nie ma tutaj mowy, że taki zabieg jest wizją artystyczną, która musi trafić w wysublimowany gust wymagającego widza. Nic z tych rzeczy.  Mówimy o czymś strasznie pociętym, nieskończonym przez co cały czas towarzyszy nuda i brak sensu. Wszelkie perturbacje odbiły się też na zdjęciach, w których zastosowano okropny zabieg: co jakiś czas mamy ujęcia o niczym, na przykład 5-minutowy lot ptaków czy kilkuminutową scenę, jak  sępy rozszarpują martwe zwierze. Coś, co może dobrze działa w programie dokumentalnym Discovery, tutaj szybko zaczyna nie tylko nudzić,  co po prostu irytować. Nie powiem, są to ładne obrazki, ale te sceny niczego nie wnoszą, nie ma w tym żadnej głębi, metafory czy symboliki. Są pustym zapychaczem niszczącym jakąkolwiek próbę budowy tempa opowiadanej historii. Widać też, że film był dokańczany w dość prosty i szybki sposób. Mamy wiele ujęć, gdzie obserwujemy otoczenie, scenografie, eksponaty na półkach, czyli coś, co z perspektywy fabuły jest totalnie bezsensowne i niepotrzebne, a w tle słyszymy dialogi. W żadnym razie nie jest to wizja artystyczna, ani zamysł. Po prostu czuć, że nie ma materiału na pokazanie rozmówców, na wypełnienie masy luk fabularnych scenami, które coś by znaczyły. Wygląda to tak, jakby dokręcono takich kilka ujęć, dograno  kilka dialogów i już. Tylko że to od razu sugeruje pójście po linii najmniejszego oporu. Tworzy jedynie negatywny efekt. Lepiej było zostawić i odłożyć na półkę, niż dokończyć ten film w taki sposób. A fabuła też niestety na tym cierpi. Z jednej strony mamy historię o ludobójstwie w Rwandzie, ale wszystko jest potraktowane powierzchownie i dość banalnie. Jako widz niczego się nie dowiemy, ani tym bardziej nie poczujemy. Z drugiej strony mamy historię kobiety Claudine, która jest uchodźcą z Rwandy. I to jest jedyny mocny atut całej namiastki fabuły - jej opowieść o próbie przystosowania się do nowej rzeczywistości w Polsce, przeżywanie traum i styczność z dość lekceważącym podejściem do niej jako obcokrajowca, jest ciekawie pokazana, ale nadal powierzchownie. Czuć, że w tym był mocny wątek, który mógłby poruszyć, ale przez wspomniane problemy nie udało się tego do końca zrealizować. Najlepiej jej historia wypada w Rwandzie, gdzie widać, że sceny były kręcone w prawdziwych lokacjach. Zaś cała jej relacja z  Polką, którą gra Jowita Budnik jest wspomnianym chaosem, nie dającym nic poza brakiem emocji, spójności i głębi. Czułem jedynie pustkę. Choć udało się przemycić ciekawą rzecz o polskich urzędnikach. Gdy w jednej scenie słyszymy z ust Polaka, że do zabicia tylu osób w Rwandzie, trzeba było mieć motyw, wydaje się to kuriozalne i zaskakujące. W końcu kto jak kto, w Polsce ludobójstwo powinniśmy rozumieć lepiej niż ktoś inny. To tylko jedna scena, ale wiele mówiąca. Podobnie jest z oddaniem autentyczności serca pracowniczki ośrodka dla uchodźców. Są to rzeczy prawdziwe i przekonujące. Nie powiem, film jest kapitalnie zagrany przez główne aktorki. Jowita Budnik oraz Eliane Umuhire mają w sobie serce, dużo autentyczności i głębi emocjonalnej. To są jedyne jasne punkty, które też niestety się marnują, bo ich naprawdę świetne kreacje giną  pod naporem chaosu i braku tak naprawdę fabuły. Koniec końców przez to wszystko ten film jest tak naprawdę o niczym, bo to, co chcieli  twórcy przekazać, ginie pod wspomnianym błędami, a brak scen i spójności, sprawia, że całość jest nieczytelna. Nie ma tu nic co mogłoby zmusić do myślenia, czy poruszyć. Smutek może ogarnąć, że ostatni film tak wielkich ludzi kina jak Krzysztof Krauze i Krzysztof Ptak jest po prostu nie do końca zrealizowanym produktem. Nudny, chaotyczny i pozbawiony spójnej historii. Dostrzegam oznaki, że w tym był pomysł i to nawet dobry i wartościowy, ale nie udało się go zrealizować. To naprawdę powinno zostać na  półce. Byłoby lepiej dla wszystkich.
PKO Bank Polski jest sponsorem głównym 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj