Prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy. Nie ma wątpliwości, że Ray Donovan to stuprocentowy facet. Czy jego pożegnanie odbyło się z klasą? A może w finale zsunęła mu się z twarzy maska twardziela?
W ostatnich odcinkach serialowego
Raya Donovana główny bohater nie ukrywał już nawet, że nie panuje nad własnym życiem. Dramatyczne i tragiczne wydarzenia miotały bohaterem niczym wiatr porozrzucanymi liśćmi. Odurzony alkoholem Ray krążył po mieście, próbując reagować na wszystko, co mu się przytrafiało. Jednak już dawno przestał być panem własnego losu. W ostatnim sezonie twórcy jasno wskazali winowajcę takiego stanu rzeczy. To „głowa rodziny”, Mickey Donovan, jest winny tego, że jego synowie stanowią dysfunkcyjne jednostki. Finalizujący opowieść
film podąża tym tropem. To dalsza wiwisekcja grzechów ojca, które przechodzą na potomków.
Mickey wciąż goni za bogactwem, ale na tym etapie opowieści nie ma to już większego znaczenia. Najistotniejsze wydarzenia toczą się ponownie w retrospekcjach, gdzie po raz kolejny dane nam jest zobaczyć zarzewie konfliktu między Rayem a jego ojcem. Ta relacja zawsze była nietypowa, nawet na płaszczyźnie patologii rodzinnych. Nie jest to klasyczny edypowy przypadek, w którym syn musi zabić ojca, żeby się wyzwolić. Wcześniej wielokrotnie dawano nam do zrozumienia, że Ray mógłby zlikwidować Mickeya, żeby zagwarantować rodzinie spokój. Finałowe sekwencje filmu pokazują, że Ray nigdy nie był na to gotów. Cokolwiek się działo, Mickey zawsze dostawał drugą szansę. Ray kochał ojca mimo jego karygodnych zachowań, bo potrzebował bezwarunkowej miłości, ze względu na cierpienie, którego doświadczył w okresie młodzieńczym. Dlatego też w decydującym momencie, gdy Mickey rozśmiesza Raya, błazeńsko dokazując, za spust pociąga Bridget. Zachowanie dziewczyny może szokować, ale po chwili zastanowienia można dojść do wniosku, że gdyby ona tego nie zrobiła, koszmar Donovanów trwałby w nieskończoność.
Filmowa konkluzja Raya Donovana nie bawi się w dygresje i wątki poboczne. Rozkłada na czynniki pierwsze toksyczny wpływ Mickeya na jego dzieci. Pokazuje, że demony przeszłości potrafią opętać ofiary na długie lata i poprowadzić je ku autodestrukcji. Dostajemy kilka wzruszających scen, podczas których bracia Donovan w dość refleksyjny sposób mówią o Mickeyu. Wszystko to działa w służbie dramatyzmu, bo przecież wiemy, jak tragiczną postacią jest ten starszy pan. Film aż pulsuje ciężkim nastrojem, w który wpisują się permanentnie pijany Ray, cierpiąca po stracie Bridget czy skazany na samotność Terry. Tu i ówdzie pojawiają się przebłyski nadziei. Bracia pląsają radośnie na pogrzebie, Bunchy jedna się z matką dziecka, a w retrospekcji młody Ray poznaje dobrodusznego Ezrę. Powyższe nie jest jednak w stanie zmienić ogólnego tonu opowieści, który nie ma nic wspólnego z happy endem.
Gęsty klimat rozrzedzają co jakiś czas bardziej dynamiczne sceny. Dobrze wypada pierwsza poważna akcja młodego Raya, podczas której musi posprzątać bałagan pozostawiony przez słynnego aktora. Mamy tu swojego rodzaju genezę Raya Donovana jako specjalisty od brudnej roboty. Nieco gorzej prezentuje się motyw postrzelenia tytułowego bohatera. Zachowanie Molly jest zupełnie niewiarygodne, zwłaszcza że ta bohaterka w filmie praktycznie nie istnieje. Pojawia się w nim, tylko żeby oddać strzał, a następnie zniknąć w fabularnym niebycie. Podobnie jak doktor Amiot (w tej roli bardzo już wiekowy
Alan Alda), który występuje tylko po to, żebyśmy mogli usłyszeć myśli Raya. Na drugi plan opowieści spadają bracia Donovan, a dalsi bohaterowie stają się już tylko tłem. Liczą się jedynie Ray i Mickey, ale to wystarcza, żeby przesłanie filmu czy całego serialu wybrzmiało należycie. Dobrze, że produkcja nie łapie zbyt wielu srok za ogon i nie rozdrabnia się na mniejsze wątki. Dzięki temu, że koncentruje się na relacji Mickeya i Raya, udaje się powiedzieć to, co najważniejsze.
Smutny to koniec tego niewesołego serialu. Na przestrzeni sezonów
Ray Donovan stał się wręcz depresyjną produkcją, nic więc dziwnego, że finał daleki jest od happy endu. Z drugiej strony, chyba bylibyśmy wszyscy mocno zawiedzeni, gdyby w konkluzji niespodziewanie zza chmur wyjrzało słońce. Aktorzy portretujący głównych bohaterów nie tylko się zestarzeli (co swoją drogą jest bardzo widoczne), ale ubrali swoje postacie w pewnego rodzaju smutek, będący wypadkową zmęczenia życiem, nostalgii i niespełnienia. Właśnie taka estetyka wypełnia ostatnie półtorej godziny produkcji i zdecydowanie ma to swój klimat. Po niezbyt finezyjnych scenariuszowych wygibasach z ostatnich sezonów teraz
Ray Donovan stawia na fabularny minimalizm i odnosi zwycięstwo. To dobre pożegnanie, nawet jeśli obyło się bez większych emocji.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h