Ray Donovan niegdyś idealnie równoważył wątki kryminalne i obyczajowe z motywami akcji i czarną komedią. Teraz ów balans gdzieś zanikł, a do scenariusza wkradła się nuda. Dwa ostatnie epizody niestety tylko pogłębiają regres.
Kryminał, dramat, sensacja, humor – co z elementów, które stanowiły esencję marki, pozostało na tym etapie opowieści? Główna intryga 6.sezonu jest mocno niejasna, co gorsza mało wciągająca. Walka o wpływy Samanthy Winslow łączy się w pewien sposób z chaotycznymi działaniami Mickey’a, który wraz z Brendanem stara się opuścić USA. Mamy jeszcze wątek McGratha, który mimo że pierwotnie dobrze się zapowiadał, finalnie stracił na impecie. Ma on jednak potencjał, w odróżnieniu od historii Winslow i Mickey’a, które są fabularnymi kalkami motywów z poprzednich sezonów. Ile razy można oglądać staruszka Donovana popełniającego kardynalne błędy podczas realizacji swoich planów? Czemu po raz kolejny intryga skupia się na potentacie finansowym, wikłającym Raya w polityczno-biznesowe brudne gierki? Twórcy wyraźnie nie mają tu pomysłu, a nawet za bardzo nie starają się uatrakcyjnić opowieści o nowe elementy. Co gorsza, zarówno
Jon Voight, jak i
Susan Sarandon odgrywają role na autopilocie. Widać to szczególnie po zdobywczyni Oscara, która nawet nie stara się wspinać na wyżyny swojego wielkiego talentu. Nie w braku zaangażowania aktorki należy tutaj jednak szukać problemu, a w słabo napisanej postaci. Brak charakteru, brak werwy, tony klisz i schematów. Wynikiem tego cały polityczny wątek, w którym kluczową rolę odgrywa kolejny chodzący stereotyp – Anita Novak, nie zachwyca oryginalnością.
Nieco świeżości można odnaleźć za to w historiach Terry’ego i Smitty’ego. Ten pierwszy wchodzi do podziemnego kręgu, drugi natomiast zbliża się do swojego przyszłego teścia w bardzo niekonwencjonalny sposób. W obu przypadkach opowieść staje się nieco bardziej dynamiczna. Wątek Terry’ego i Jake’a to właśnie te elementy fabularne, w których na pierwszy plan wchodzi akcja. Czy jest to na tyle satysfakcjonujące, abyśmy mogli mówić o trzymających w napięciu segmentach? Nie bardzo. Walka Donovana z Polskim Tonym jest co prawda zabawna z naszego rodzimego punktu widzenia (polski zawodnik koniecznie musi mieć wytatuowanego orzełka na piersi), ale jej wynik przecież jest prosty do przewidzenia. W przypadku Smitty’ego natomiast może nieco dziwić łatwość, z jaką Ray akceptuje mroczną przeszłość swojego zięcia. Co gorsza nie widzi nic złego w okłamywaniu córki. Tym razem obywa się bez prawienia morałów i zbędnych dyrdymałów na temat etyki. Z jednej strony to dobrze, bo opowieść nie zwalnia tempa, koncentrując się na akcji, ale z drugiej nie do końca jest to wiarygodne. Na szczęście przeszłość Smity’ego jest na tyle ciekawa, że można przymknąć oko na uproszczenia fabularne i nielogiczności. Poza tym bohater ten jest całkiem sympatyczny i dobrze się go ogląda w tandemie z ponurakiem Rayem.
Jeśli chodzi o wątki dramatyczne, w omawianych odcinkach mamy lepsze i gorsze chwile.
Ray Donovan w wielu momentach uderza w poważne tony, niestety nie zawsze celnie. Porażkę na pełnej linii serial zalicza w przypadku Bunchy’ego, będącego jak na razie cieniem samego siebie. Brendan ze skwaszoną miną przemierza kolejne lokacje, stopniowo tracąc na fabularnym znaczeniu. Bohater nie mówi zbyt wiele. Jest milczącym świadkiem toczących się wydarzeń. Stanowi raczej ich przedmiot nie podmiot. Nigdy nie był on zbyt charyzmatyczną osobą, ale posiadał pewien specyficzny styl. Teraz jego postać zupełnie się rozmywa, całkowicie tracąc swój urok. Po co była cała ta zadyma z wykradnięciem dziecka, jeśli finalnie mała Maria wraca na swoje miejsce? Motyw ten okazuje się całkowicie niepotrzebny. Można odnieść wrażenie, że twórcy wolą iść na łatwiznę. Bez dziecka, scenariusz będzie pozbawiony zbędnych komplikacji. Łatwiej przecież opowiadać historię o dwóch zdesperowanych mężczyznach, niż o ojcu zmuszonym do opieki nad niemowlęciem.
Z drugiej strony należy pochwalić sposób w jaki twórcy piszą relację Raya z dziećmi. Przybycie Conora do Nowego Jorku to jeden z lepszych momentów szóstego sezonu. Młody Donovan nie potrafi porozumieć się z ojcem, mimo szczerych chęci tego drugiego. Ten dysonans zauważalny jest również w przypadku Bridget. Ray bardzo kocha swoje dzieci, ale zupełnie nie potrafi się z nimi obchodzić. Młodzi Donovanowie odbierają starania ojca jako agresywne próby sterowania ich życiem. Widać tutaj pewne punkty wspólne z
The Sopranos, gdzie Meadow i A.J. musieli zmagać się z obsesją kontrolowania wszystkiego i wszystkich przez Tony’ego. Z pewnością warto ten wątek poeksplorować bardziej. Kto wie, dokąd on nas zaprowadzi.
Najgorzej serial prezentuje się jednak na poziomie poczucia humoru. W dwóch omawianych epizodach generatorem motywów komediowych jest babcia Sandy. Co nieco daje od siebie również Jay White, ale to starsza pani jest tutaj królową dowcipu. Niestety tylko w teorii. O ile jeszcze żart o gołębiu i riposta Bunchy’ego są całkiem zabawne, to pozostałe motywy raczej żenują, niż wprowadzają w dobry humor. Serial niegdyś specjalizował się w umiejętnym rozluźnianiu atmosfery celnym dowcipem. Teraz to nie funkcjonuje jak należy. Winę tutaj należy upatrywać w pracy scenarzystów, którzy woleli postawić na szaloną babcię w wersji gangsta rap niż na inteligentny żart sytuacyjny.
6.sezon
Raya Donovana prawie pod każdym względem jest słabszy od poprzednich. Czy to chwilowy spadek formy, czy stała tendencja? Można odnieść wrażenie, że zarówno wśród scenarzystów, jak i reżyserów zapanował marazm. Szablony fabularne wypracowane w poprzednich odsłonach stworzyły im swoją strefę komfortu, z której nie zamierzają wychodzić. Widzowie znudzeni powielaniem schematów mogą jednak mieć zgoła inne odczucia. Dwa omawiane epizody nie zaskoczyły praktycznie niczym. Niestety w serialach telewizyjnych to często pierwszy stopień do piekła.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h