To już szósty film z cyklu o X-Menach oraz drugi poświęcony tylko i wyłącznie bohaterowi z mutacją genu X, który obdarzył go nadludzką siłą i zdolnością regeneracji. Wolverine (zwany również Rosomakiem), czyli James "Logan" Howlett, trafia tym razem do Japonii, kraju samurajów, kodeksu honorowego i zaawansowanej technologii. Widać, że twórcy chcieli wykorzystać w filmie elementy kultury japońskiej i to na jej podstawie zbudować atmosferę filmu, ale efekt końcowy wskazuje na to, że ich źródłem nie była encyklopedia, ale co najwyżej Szybcy i wściekli: Tokio Drift. Zresztą jedna znajoma twarz nawet z tego filmu w The Wolverine się przewija. Niestety kilkukrotne pokazanie samuraja w pełnym stroju i trwająca kilkadziesiąt sekund opowieści o Roninach nie buduje klimatu prawdziwej Japonii.
W Kraju Kwitnącej Wiśni ulubieńcowi profesora Xaviera przyjdzie się zmierzyć ze swoim odwiecznym wrogiem - nieśmiertelnością. Po wydarzeniach z Ostatniego bastionu, kiedy to musiał unicestwić Feniksa, który zaczął opanowywać ciało Jean Grey, Logan nie może dojść do siebie i ukrywa się gdzieś na Alasce. Podobnie jak Clark Kent z Człowieka ze stali, oddaje się tułaczce i unika kontaktu z ludźmi. Odnajduje go w końcu wysłanniczka pana Yashidy, którego w czasie ataku na Hiroshimę uratował nasz bohater. Stary przyjaciel, niespłacony dług wdzięczności, niespodziewana oferta rozwiązania udręki Logana – The Wolverine wydawał się mieć potencjał, by zatrzeć złe wrażenie po Genezie z 2009 roku i zrehabilitować postać graną na ekranie przez Hugh Jackmana. Kto jak kto, ale Wolverine zna się na regeneracji.
Jednak tuż po wylądowaniu samolotu z Loganem na pokładzie wszystkie elementy fabuły rozsypują się jak domek z kart, a gdyby stał za nimi Gambit, z pewnością uległyby też samodestrukcji. Prawdopodobnie ten ostatni mutant musiał wykorzystać również jako broń scenariusz The Wolverine, bo ewidentnie zabrakło go na planie zdjęciowym. Jestem zdumiony, jak z całego uniwersum Marvela można było wybrać tak nieciekawą i nie wnoszącą nic nowego historię oraz zrobić z tego prawie dwugodzinny film. Jako fan Marvela znam zeszyty Franka Millera i Chrisa Claremonta, ale niestety opowieść o Loganie w Japonii nie sprawdza się w kinie ani przez chwilę. Przeciwnicy, z jakimi przychodzi mu się zmierzyć, są bezbarwni i nie wiadomo nawet, jakie są motywy ich działania. Chcą zabić mutanta, ale dlaczego? Kto im kazał i jaki ma to cel? Ostatecznie co prawda wszystko się wyjaśnia, ale po chwili zastanowienia wciąż nie ma to większego sensu. Oczywiście poszukiwanie głębi fabularnej w filmach o mutantach i superbohaterach może mijać się z celem, ale jednak X-Men: Pierwsza klasa pokazało, że można wymagać czegoś więcej.
Akcja filmu jak na blockbuster jest dość monotonna i rzuca nas po Japonii bez większego celu. Nasz Rosomak biega i walczy z kilkoma różnymi przeciwnikami. Raz jest w pełni sił, raz z nich szybciej niż zwykle opada. Sekwencje walk po wszystkich innych filmach z bohaterami Marvela niczym specjalnym nie zaskakują - są poprawnie wykonane i mają niezłą choreografię. I tyle.
Sam Hugh Jackman bardzo lubi swoją rolę jako Wolverine. Lubi również utrzymywać dobrą tężyznę fizyczną i często ją pokazuje w formie swojego doskonale wyrzeźbionego torsu. Wszystkie panie, które chcą obejrzeć rozbudowaną klatkę piersiową australijskiego aktora w trójwymiarze, będą jednak chyba nieco rozczarowane. Wolverine bez koszulki jest tylko w kilku scenach, a biorąc pod uwagę całą resztę, wydaje się, że nawet dla nich nie warto do kina się wybrać. To, co z kolei warto zobaczyć, znajduje się dopiero po napisach. Ale na pełną wersję sceny końcowej musimy jeszcze chwilę poczekać.
The Wolverine autorstwa Jamesa Mangolda miał naprawić szkody wyrządzone uniwersum X-Menów przez Genezę, ale produkcja ostatecznie okazuje się zawodem nawet dla fanów komiksów i superbohaterów. The Wolverine brakuje tego genu X, który czyni wszystko wyjątkowym.