Rekrut kontynuuje wątek z 10. odcinka, w którym nieoczekiwanie okazało się, że obiekt uczuć Lucy to tak naprawdę seryjny morderca i uczeń Rosalind Dyer. To jest punkt wyjścia do stworzenia opowieści pokazującej ten serial z innej strony, wyraźnie sygnalizującej jego ogromny, wciąż nie zawsze wykorzystywany potencjał. Zauważcie, jak cały czas budowano napięcie - jakimi środkami je tworzono, by widz śledził historię z zapartym tchem i niepokoił się o los Lucy. To właśnie pokazuje, jak powoli Rekrut w takich momentach wyrasta ponad swoją luźną i lekką konwencję wesołego serialu z dystansem, w coś bardziej na serio. I wychodzi to nad wyraz dobrze. Ten odcinek jest pełny reżyserskich błyskotliwości, które doskonale budują atmosferę, wspomniane napięcie i przede wszystkim emocje. Najjaśniejszym punktem jest decyzja o tym, by Lucy zaczęła śpiewać kultową piosenkę i jakoś się uspokoiła w momencie śmierci. My w tym czasie obserwujemy dramatyczne działania bohaterów, by ją odnaleźć i uratować. Trudno w takich momentach nie poczuć ciarek przechodzących po plecach i zastanowić się: czyżby Lucy miała tego nie przeżyć? Na pewno na tym etapie serialu ma ona swoich wielbicieli, tak jak każdy bohater, bo trudno jej nie lubić. Niepokój o jej los zaczyna być prawdziwy i dojmujący, bo czujemy, że ten odcinek nie idzie schematem lekkości i dystansu, ale jest emocjonalnie i dramatycznie. Podobnie zresztą jak przy śmierci kapitan posterunku w pierwszym sezonie. Kto by oczekiwał, że coś takiego tu nastąpi? I choć Lucy ostatecznie przeżyła, cała dramaturgia zasługuje na brawa, bo właśnie takie zabiegi powodują, że tego typu seriale zaskakują. Raz na jakiś czas zrywając ze swoją konwencją, potrafią wywołać o wiele większe emocje, bo po prostu tego nie oczekujemy po Rekrucie. Sama Lucy również może się podobać w tym odcinku. Walczy do końca o życie i wówczas możemy kibicować jej z całego serca. A przecież dzięki niej ten odcinek tak naprawdę pomija wątki poboczne (na drugim planie jest sytuacja adwokata, z odpowiednią konkluzją) i pozwala na spójność, która w tym danym momencie jest kluczowa i potrzebna. Twórca mógł popełnić błąd i dodać jakiś wątek, a wówczas rytm byłby zaburzony - stracilibyśmy emocjonalną kotwicę, która napędza i sięga zenitu w finale. Zwłaszcza dobrze to wyszło w kontekście wpływu na każdego bohatera na czele z Bradfordem, który pokazuje ludzkie odruchy i wyrzuty sumienia. Całość kończy się happy endem, ale w pamięci widzów i fanów serialu Rekrut pozostawia emocjonalny rollercoaster. Może i zerwano ze schematem serialu, który zjednał sobie odbiorców, ale dzięki temu dostaliśmy jeden z najlepszych odcinków. Nawet kwestia wyjaśnienia rozmów Rosalind z Nolanem jest sensownie uwiarygodniona.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj