Rozgrywana pomiędzy wydarzeniami z czwartej oraz piątej części gry Resident Evil: Wieczny Mrok przenosi nas do Stanów Zjednoczonych, gdzie weteran spotkań z zombie, Leon S. Kennedy, ma spotkać się z prezydentem USA. Tam czeka już na niego polityczna śmietanka wraz z innymi bohaterami, którym przydzielono specjalne zadanie. Spotkanie nie przebiega po myśli głównego organizatora i dochodzi do kontaktu z zombie (tymi klasycznymi, znanymi z pierwszych odsłon kultowej serii Capcomu). Nie każdy z uczestników przeżywa tę krwawą jatkę, która – jak się z czasem okazuje – była polityczną intrygą, szaleńczym planem jednego z najbliższych doradców prezydenta, uknutym w celu uzasadnienia militarnego ataku na Chiny. Zresztą przez cały sezon bombardowani jesteśmy politycznymi zagraniami rozgrywającymi się w owalnych gabinetach, spiskami i intrygami z klasyki gatunku political fiction, w której plaga zombie zepchnięta jest na drugi plan.  Jak to mawiają: po trupach do celu, a w Resident Evil: Wieczny Mrok trup ściele się gęsto. Za gęsto, rzec można. Przez to charakterystyczna dla początku serii nutka strachu i przerażenia, że coś może czaić się za naszymi plecami, szybko ustępuje miejsca wartkiej akcji, pełnej niezliczonej ilości amunicji i nieumarłych atakujących naszych bohaterów. Zupełnie nie tego się spodziewałem po serialu i jestem mocno zawiedziony. Na przestrzeni tych kilku odcinków mamy raptem parę sytuacji, które mogą sprawić, że włos zjeży się na rękach. Może to dziwić, zwłaszcza że jeden z bohaterów niemal cały czas mówi o strachu i terrorze. Szkoda tylko, że ten strach i terror rozgrywają się wyłącznie w jego głowie. Nie jest więc to ani dobry horror, ani też udany thriller polityczny, chociaż to właśnie ta polityczna intryga wydaje się najlepszym elementem całego 1. sezonu. Miejscami nawet potrafi nas zaskoczyć swoimi fabularnymi twistami. Tego w zasadzie nie można powiedzieć o całej reszcie.  Pierwsze skrzypce w serialu grają sekwencje napakowane akcją, poświęcone Leonowi. Claire traktowana jest jako dodatek do ogółu. Nawet gdyby jej nie było, to nic fabularnie by się nie zmieniło. Jej rola została zmarginalizowana. Nazywa się to zmarnowanym potencjałem, bo wątek Calire wydawał się lepiej napisany i bliżej mu do natury serii, tej pierwotnej. Leon ma zdecydowanie więcej ekranowego czasu i w zasadzie sam jest w stanie rozprawić się z całym złem, z jakim przyszło mu się zmierzyć. Z kwestii technicznej Resident Evil: Wieczny Mrok wypada umiarkowanie dobrze. Jeśli chodzi o statyczne obrazki, zrzuty ekranów, nie można produkcji niczego zarzucić. Takimi shotami można reklamować kolejną odsłonę serii gry. W ruchu to wygląda zdecydowanie gorzej. Czasami budzi to zażenowanie i powoduje drganie kącików ust w grymasie śmiechu. Niekiedy postacie głównych bohaterów, jak i te im towarzyszące, same poruszają się jak zombie, które usilnie starają się udawać człowieka. Wygląda to dość pokracznie. Na tym polu spodziewałbym się znacznie wyższych standardów. Netflixowa produkcja nie ma porywającego scenariusza, nie ma świetnych drugoplanowych historii, a otoczka zombie jest tylko… otoczką. Ma za to sporo akcji, co niektórym może przypaść do gustu. Można obejrzeć.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj