W Stanach Zjednoczonych Revolution określany jest jako największy hit sezonu 2012/13, chociaż konkurencji zbyt dużej nie ma, a i wsparcie ze strony "The Voice" robi swoje. NBC promuje nowe dziecko, jak tylko może, i pokłada w nim spore nadzieje. Czasem mam wrażenie, że stacja popada ze skrajności w skrajność, proponując swojej widowni dwie kompletnie różne rzeczy, obie określane jako "serial dramatyczny". Z jednej strony Revolution jawi się nam jako produkcja z niezłym konceptem, intrygującymi perspektywami, a jednocześnie z irytującymi bohaterami, niewykorzystanym potencjałem i brakiem należytego realizmu oraz powagi. Z drugiej strony NBC przygotowuje się do emisji Hannibala – serialu, który jako jeden z niewielu projektów telewizji ogólnodostępnej, doczekał się publikacji zwiastuna opisywanego jako "tylko dla dorosłych".
[image-browser playlist="592816" suggest=""]
©2013 NBC
Cztery miesiące przerwy w emisji Revolution nie były niestety czteroma miesiącami przerwy na planie zdjęciowym. A szkoda. Może wtedy Kripke i Abrams (o ile ten drugi ma czas, by pojawić się na planie) popatrzyliby na swój nowy serial trzeźwym okiem i doszli do wniosku, że z hucznych zapowiedzi wyszła bardzo przeciętna i nijaka produkcja. Revolution powraca dokładnie w tym samym miejscu, w którym pożegnał się z widzami w połowie listopada, z tym samym pseudo-napięciem i kilkoma niezłymi ujęciami w kierunku przestrzeni powietrznej, która była nieużywana przez ostatnie kilkanaście lat.
Sam wątek ze śmigłowcami okazał się całkiem zabawny, szczególnie pod koniec odcinka, gdy okazało się, że zwykły nastolatek potrafi bez najmniejszych problemów posługiwać się profesjonalną wyrzutnią rakiet ziemia-powietrze. Ta scena utwierdza w przekonaniu, że Revolution to serial, który tanią widowiskowość stawia przed podstawy realizmu. Trudno uwierzyć, że Danny podczas pobytu u Monroe przeszedł odpowiednie szkolenie. Uśmiech na twarzy wywołała u mnie również scena, gdy razem ze swoją siostrą pruli seriami z karabinów maszynowych niczym wytrawni i przeszkoleni żołnierze armii amerykańskiej. Jeszcze tylko brakowało, by Aaron zaczął bawić się w snajpera przyczajonego w oknie na strychu siedziby rebeliantów.
[image-browser playlist="592817" suggest=""]
©2013 NBC
Tracy Spiridakos i Graham Rogers do roli rodzeństwa Mathesonów zostali dobrani wręcz idealnie. Przez jedenaście odcinków w całkiem udany sposób wkurzali widza swoją obecnością na ekranie i kompletnym brakiem talentu aktorskiego. Naiwnie wierzyłem, że podobnie sądzili scenarzyści i postanowili ostatecznie zakończyć żywot biednego, młodszego braciszka. Nic bardziej mylnego - co pokazała ostatnia scena odcinka, kolejny raz pokazująca prawdziwą twarz Rachel. Do kreacji Elizabeth Mitchell nie mam żadnych zastrzeżeń. Uwielbiałem ją w Zagubionych i w Revolution również da się ją oglądać. Choćby dlatego, że jej bohaterka ma w sobie wiele tajemnic i jest wielowymiarowa, w przeciwieństwie do jej dzieci. W całej układance zupełnie stracił się Miles, który wyróżnił się jedynie nieumiejętnością obsługi wyrzutni rakietowej (mógł udać się na korepetycje do Danny'ego).
Revolution miał w drugiej części pierwszego sezonu przypominać Grę o tron. Przepraszam - co takiego? Nawet jeśli Monroe wspominał o innych frakcjach w Georgii, Kalifornii oraz o Plains Nation, zupełnie nic na ich temat nie wiemy i nie spodziewam się, by nagle w serialu pojawili się nowi bohaterowie, reprezentujący odmienne federacje. Po jedenastym odcinku nadal czuć, że fabuła Revolution nie obrała sensownego kierunku, w jakim może podążać. Chyba że chodzi o zapowiedzi pogrążonej w żałobie matki i córki, chcących zniszczyć Generała Monroe. Powodzenia. Światełko w tunelu jawi się przy postaci Randalla i innych osób – odpowiedzialnych zapewne za brak prądu. Nie zdziwię się, jeśli wśród nich znajdzie się Rachel.
Powrót Revolution skutecznie utrzymuje przeciętny poziom serialu, który nie wywołuje u widza żadnych emocji. Podobno kolejne odcinki mają to zmienić. Podobno.
Ocena: 4/10